15 stycznia 2012
Polskie partie polityczne: czy spełniają swoje funkcje?

  • debaty Batorego
  • demokracja
Program:
sesja I
Wymiar wewnętrzny życia partyjnego (m.in. relacje wewnątrzpartyjne, system wyłaniania przywódców, debata ideowa, finansowanie z budżetu a relacje: władze partii  członkowie, pozyskiwanie nowych członków i zwolenników).
wprowadzenie: Aleksander Smolar (prezes Fundacji im. Stefana Batorego).
sesja II
Partie a świat zewnętrzny (m.in. partie a państwo i inne ważne instytucje – granice autonomii, „praca” z wyborcami – ich „socjalizacja” oraz podtrzymywanie lojalności,). Partie a media ( wzajemne relacje, tzw. „paralelizmu politycznego”, zawłaszczanie mediów przez polityków i partie). Wprowadzenie do tematu zostało zagajone w oparciu o wyniki projektu badawczego realizowanego w St Anthony’s College, Oxford pod tytułem Media and Democracy in Eastern Europe.
wprowadzenie: Radosław Markowski (Instytut Nauk Politycznych Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej),
Prowadzenie seminarium: Aleksander Smolar (prezes Fundacji im. Stefana Batorego).
Pełny zapis dźwiękowy spotkania
Sesja I [MP3 46MB], czas trwania: 2 godz. 14 min.
Sesja II [MP3 34MB], czas trwania: 1 godz. 38 min.

Relacja z seminarium
 
Partie polityczne przeżywają kryzys. Nie tylko w Polsce. Z kurczącą się bazą członkowską nie spełniają dotychczasowych funkcji, przekształciły się w bezideowe korporacje bądź spółdzielnie polityków dążących do objęcia stanowisk, a media wzmacniają te tendencje – ocenili uczestnicy debaty. Wielu z nich wskazywało, że sytuację mogłyby poprawić rozwiązania stosowane w innych krajach, zwłaszcza w Niemczech.
I
Wymiar wewnętrzny życia partyjnego
Reprezentacja interesów wyborców, procesy rekrutacji i socjalizacji kandydatów, wymiana pokoleń, tworzenie nowych elit, integracja społeczna wokół procesu politycznego, tworzenie koalicji politycznych – to klasyczne funkcje, które partie przestają spełniać – wyliczył Aleksander Smolar. Wśród przyczyn ich degradacji wskazał: globalizację, rozrost roli mediów i ograniczenie władzy ustawodawczej.
Globalizacja prowadzi do rozbieżności między przestrzenią, w której zachodzą podstawowe procesy polityczne, a wykraczaniem poza ramy narodowe części ustawodawstwa, reguł obiegu towarów, problemów finansowych. „To nie jest wyłącznie problem ograniczenia pola zajmowanego przez politykę narodową, lecz także identyfikacji symbolicznej” – uznał prezes Fundacji Batorego. Media z kolei powodują natychmiastową reakcję na wszelkie działania polityków, przez co zanika autonomia podejmowania decyzji o konsekwencjach wybiegających poza horyzont dnia dzisiejszego. „To jedna z przyczyn, dla których również w Europie, i nie tylko, nie mamy wybitnych polityków, bo politycy kierują się sondażami i mediami” – ocenił. Nastąpiło też przesunięcie władzy od ustawodawczej do wykonawczej i sądowniczej, co w Polsce znalazło odbicie w partiach wodzowskich, a w konsekwencji doprowadziło do zaniku debat parlamentarnych, gdyż decyzje zapadają w wąskim gronie.
W Polsce można też mówić o niskim poziomie instytucjonalizacji, ciągle ograniczonym członkostwie, budowaniu wąskiej bazy personalnej wokół drużyny wodza, ograniczaniu działalności do okresu wyborczego. Zadanie artykułowania interesów wyborców w znacznie większym stopniu spełniają obecnie media czy związki zawodowe. Partie mają wątłą bazę ideową, o czym świadczą częste zmiany narracji. Zdaniem Smolara słabości te wynikają w dużym stopniu z nowości polskich partii politycznych i faktu, że były organizowane odgórnie, często jako wyraz idiosynkrazji, podczas gdy na Zachodzie partie to wynik długotrwałego procesu tworzenia się reprezentacji społecznej.
Zablokowanie sceny politycznej w Polsce wynika też z tego, że między partiami występuje sprzeczność fazy budowy wspólnoty politycznej – zaznaczył Aleksander Smolar. Tylko PiS powraca do podstawowych pytań dotyczących decyzji metapolitycznych, kwestionując merytorycznie elementy konstytuujące system. Inne partie są już na poziomie decyzji dotyczących ustawowych instytucji i bieżącej polityki. Paradoksalnie w latach 90. przy większym zróżnicowaniu stanowisk partii istniał znacznie szerszy konsens co do spraw podstawowych, powszechnie był akceptowany imitacyjny model rozwoju. Nastąpił więc regres, dochodzi do podstawowego sporu po przeszło 20 latach modernizacji.
W Polsce mamy do czynienia z równoczesnym paraliżem systemu politycznego i zanikiem debaty politycznej, bo zarówno wewnątrz partii, jak i w dużym stopniu między partiami toczy się ona w przestrzeni symbolicznej, tożsamościowej – podsumował Aleksander Smolar. Zabetonowanie systemu politycznego blokuje spełnianie jego funkcji poznawczej, dzięki której przez konfrontację idei dochodzi się do wypracowania wizji własnej drogi rozwoju.
Być może stało się tak dlatego, że myśl polityczna znalazła się w uwiądzie, a partie w dużym stopniu przekształciły się w grupy nacisku – ocenił Piotr Winczorek. Te dwie kategorie na naszej scenie politycznej zaczęły się utożsamiać albo zbliżać do siebie, zacierając dotychczasowy obraz polityki. Natomiast grupy nacisku w dawnym rozumieniu przestały istnieć na oficjalnej scenie publicznej, a ustawa o lobbingu prawie wcale nie jest realizowana – przypomniał prof. Winczorek. Jego zdaniem obecnie właśnie ta ustawa bardziej nadaje się do określania działań partii politycznych niż ustawa o partiach.
Według Jacka Żakowskiego partie stały się korporacjami – „niezdefiniowanymi grupami świadczącymi usługi o charakterze politycznym”. Szukając klientów, oferują produkty, które wymieniają co sezon zgodnie z zasadami marketingu. PSL na przykład świadczy obecnie usługę chrześcijańsko-demokratyczną, a nowym produktem PO są radary. „Inwazja marketingu do sfery politycznej stała się – i w myśleniu, i w działaniu partii politycznych – poważnym źródłem fundamentalnej zmiany; to przestała być reprezentacja grup społecznych, zaczęło być świadczenie usług zgodnie z zasadami ponowoczesnego kapitalizmu, tzn. kreowania potrzeb” – tłumaczył Żakowski. Za każdym czołowym politykiem stoi grupa marketingowców z całą logiką ich myślenia – dodał – a to powoduje, że polityka stała się raczej elementem rynku niż kultury życia politycznego.
Jacek Raciborski uważa, że ma to związek z odchodzeniem w przeszłość społeczeństwa politycznego, a karłowaceniu partii sprzyjają rozwiązania instytucjonalne. Z punktu widzenia liderów duża partia jest trudniejsza w utrzymaniu, a obecnie niepotrzebni są ludzie do wieszania plakatów, potrzebna jest ograniczona liczba członków do obsadzenia stanowisk na szczeblu miasta, gminy. To ułatwia realizowanie korporacyjnego modelu partii. W literaturze od dawna znajduje się definicja partii politycznej jako sposobu stowarzyszenia ludzi zmierzających do sprawowania władzy – przypomniał Raciborski, dodając, że w Polsce partie skupiają tylko tych, którzy chcą zawodowo zajmować się polityką. Profesor zastanawiał się, czy można by wymusić na partiach zabieganie o członków przez uzależnienie wysokości subwencji od ich liczby.
Jak podkreślił, siła partii leży w formowaniu preferencji. Wprawdzie kiedyś uważano, że partie formułują programy, odczytując preferencje wyborców, ale już od dziesięcioleci wiadomo, że preferencje są narzucane. Zdaniem prof. Raciborskiego w Polsce rozległość debaty publicznej, występowanie w niej kwestii symbolicznych świadczy o tym, że „partie jeszcze potrafią trafiać do polskiej duszy”. Ludzie odnoszą się do podejmowanych przez nie kwestii, które „zewnętrznym obserwatorom wydają się irracjonalne i nieważne”.
Wojciech Gagatek przedstawił wyniki badania członkostwa partii w różnych krajach. Jeśli chodzi o liczbę członków partii w przeliczeniu na elektorat, Polska plasuje się na przedostatnim miejscu z wynikiem 0,99 proc. Ostatnia jest Łotwa, a na czele są Austria i Cypr – po 17 proc. Najliczniejszą partią w Polsce jest PSL, który twierdzi, że ma 130 tys. członków, do PO należy 40 tys. osób.
Natomiast Paweł Piskorski zauważył, że wymieniane w debacie zjawiska nie są nowe, wskazywano na nie podczas podobnej dyskusji w Fundacji Batorego już osiem lat temu. Obecnie jedynie się nasiliły. Nowym elementem jest globalizacja polskiej polityki. Pogłębił się wpływ mediów, które wymagają od partii wielu drobnych, doraźnych aktywności, a nie dużych wizji. Działająca dwunasty rok ustawa o partiach politycznych umocniła ich kierownictwa, istotne są bowiem nie tylko dominacja finansowa dużych ugrupowań, lecz także zapisy dotyczące limitów wydawania pieniędzy podczas kampanii wyborczej. Oznaczają one, że szefowie struktur partyjnych decydują, kto będzie parlamentarzystą. Na skutek rozwiązań prawnych partie rzeczywiście stają się korporacjami, i to niewymagającymi aktywności – ocenił Piskorski. Era członkostwa i ludzi aktywnych minęła, wszystko zmierza w kierunku partii aparatu, w których członkowie nie mają za zadanie naciskać na liderów, tylko są związkiem zawodowym osób dążących do władzy, np. do stanowisk samorządowych. Rozwiązania prawne powodują, że nie ma powodu szukać innego rodzaju zaangażowania członkowskiego.

Jednak zdaniem Ludwika Dorna regulacje prawne są teraz lepsze, mimo wszelkich patologii obecnego systemu. Partie spełniają przynajmniej niektóre funkcje w odniesieniu do rzeczywistości zewnętrznej, a przedtem nie spełniały żadnej – uważa polityk. W jego opinii partie mają niewiele cech wspólnych. Jednak prawie wszystkie, poza PSL, nie wyłaniają przywódców – liderami są założyciele i nie ma dla nich potencjalnej alternatywy. Nie odgrywają też roli pepiniery kadr politycznych i nie generują przywództwa rządowo-państwowego; na poziomach samorządowych mamy do czynienia z nepotystyczną kolonizacją, a na rządowym albo bierze się ludzi z zewnątrz – z instytucji naukowych, z rynku – albo od przeciwnika – ocenił Dorn. Według niego nic się nie zmieni, póki nie pojawi się premia za szersze wyłanianie przywództwa rządowego i wewnątrzpartyjnego, a za jego brak nie zaczną spadać kary; dopiero wtedy nastąpi dyfuzja wzoru działania politycznego.

Dla Jarosława Flisa partie są spółdzielniami funkcjonariuszy publicznych. Nie słabnie ich wpływ na obsadę stanowisk, ale nie to przesądza o ich sukcesie – walka toczy się na płaszczyźnie tożsamościowej. „Polskie partie stworzyły negatywną tożsamość, żeby wyborcy mogli pokazać, kim nie są” – zaznaczył Flis. Problem jego zdaniem polega na tym, że idee są płynne i nie przesądzają o istocie partii. A funkcjonariuszy publicznych interesuje tylko, żeby nie wypaść ze spółdzielni, a to nie zależy od jej wyników wyborczych. Jeśli prześledzimy losy posłów z PO, PiS i PSL zabiegających o reelekcję w 2007 i 2011 roku, to zobaczymy, że 3 proc. straciło mandat, bo partia dostała o mandat mniej w ich okręgu, a prawie 20 proc. – bo zostali umieszczeni na kiepskim miejscu na liście wyborczej. Kilkakrotnie więcej posłów traci mandat ze względu na rywalizację w obrębie spółdzielni niż ze względu na siłę spółdzielni. Nie są zainteresowani, żeby partie były jak największe. Stąd takie patologie – podsumował Flis. Jedyną metodą, by to zmienić, jest jego zdaniem przymuszenie partii, by otworzyły się na nowych członków, którzy nie aspirują do stanowisk. Należałoby więc zastosować metodę niemiecką na poziomie rejestracji kandydatów do Sejmu i radnych, którzy są wybierani w otwartych prawyborach wewnątrzpartyjnych.
Marcin Walecki z OBWE wymienił elementy pozytywnie wyróżniające polskie partie polityczne na tle innych krajów postkomunistycznych: niezależność, oddzielenie od państwa, istnienie struktur regionalnych, akceptacja dla PKW i ordynacji wyborczej oraz realna opozycja parlamentarna sprawująca funkcje kontrolne. Słabości są podobne jak w większości krajów postkomunistycznych: polaryzacja, brak otwartości bazy członkowskiej, słabe zaplecze członkowskie, problemy związane z finansowaniem. Jak podkreślił Walecki, nie należy się dziwić, że partie są wodzowskie, jeśli mamy do czynienia z permanentnym konfliktem politycznym, jak w Gruzji czy na Ukrainie, a wtedy konieczne stają się lojalność i dyscyplina. Brak otwartości widać w udziale kobiet w strukturach partyjnych – w żadnej partii nie przewyższa on 25 proc., a powinien osiągnąć pułap 30 proc. we wszystkich strukturach w parlamencie i władzach wykonawczych. Grupa Państw Przeciwko Korupcji RE (GRECO) wskazała, że mamy kłopoty ze sprawozdawczością finansową. Partie od 2002 roku dostały ponad 900 mln zł pieniędzy publicznych, które nie wiemy, jak są wydawane – podkreślił Walecki. W finansowaniu partii – zaznaczył – pod koniec lat 90. walczyliśmy z oligarchią zewnętrzną, ale olbrzymie środki budżetowe przekazywane teraz do partii doprowadziły do oligarchizacji wewnętrznej. Partie były kontrolowane przez wielu wpływowych miliarderów, a teraz są kontrolowane przez paru liderów partyjnych – podsumował.
Natomiast Andrzej Antoszewski zaapelował, by odchodzić od klasycznych ujęć i pojęć. Kryzys partii jest bowiem zjawiskiem uniwersalnym i na naszych oczach wszystko się zmienia. Partie nie są już wspólnotami, reprezentacją interesów z ideologią i sklarowanym systemem wartości, bardziej starają się kształtować nasze poglądy, niż je odzwierciedlać. Zacierają się granice między ideologiami w klasycznym sensie, powstają problemy z zaklasyfikowaniem partii do rodzin. Zmienia się też istota rządzenia, bo to już nie jest możliwość decydowania, istnieje wiele ograniczeń. Zmieniają się też funkcje partii – już nie opiekują się grupami społecznymi od kołyski po grób, lecz koncentrują się na udziale w grze o władzę. Dawno zauważono, że partie nie wygrywają wyborów, żeby realizować obietnice, tylko składają obietnice, żeby wygrywać wybory. A członkowie spółdzielni, gdy nie osiągną celu w jednej partii, idą do drugiej – zauważył prof. Antoszewski.
Rafał Kalukin z kolei zwrócił uwagę, że paradoksalnie w Polsce formacje wywodzące się z ruchu demokratycznego mają struktury wodzowskie, a partie obciążone dziedzictwem PRL zbudowały mechanizmy demokratyczne. W partii wodzowskiej przywódca jest głównym punktem odniesienia, wokół którego toczy się całe życie partyjne. A ponieważ następuje celebrytyzacja współczesnego świata, liderzy partyjni stali się bohaterami zbiorowej świadomości. Dochodzi do tego problem mediów, ale zdaniem Kalukina to media chodzą na pasku polityków, a nie odwrotnie. Wymagają wprawdzie od przywódców partyjnych pozostawania w gotowości, ale ich nie kontrolują. Odgrywają podrzędną rolę wobec świata polityki, właściwie jedynie dają miejsce, same niewiele są w stanie wykreować i mają poczucie deficytu podmiotowości, a przecież pamiętamy lata 90., „kiedy to publicystyka na łamach gazet wyprzedzała życie polityczne”. Według dziennikarza dominujące w polskiej polityce reguły wewnątrzpartyjne są przekładane na inne struktury. Podobnie jak partie z silnym centrum i pozbawionym autonomii dołem są tworzone ciała zarządzające na różnych szczeblach administracji. „W podobny sposób rządzi się krajem. Następuje stopniowe wypłukiwanie mechanizmów konsultacji, dialogu społecznego, przechył w stronę marketingu” – ostrzegł dziennikarz. Wyraził przekonanie, że bez ingerencji w życie wewnątrzpartyjne, które nie służy systemowi politycznemu, nie da się przywrócić zdrowych relacji.

Marek Borowski
przyznał, że na razie nie ma szans na wzrost liczby członków partii, bo przynależność wiąże się z wyznawaniem idei, tymczasem wiek ideologii się skończył. Dzięki Unii Europejskiej pewne wartości, które dzieliły społeczeństwa, zostały zaakceptowane, więc na Zachodzie widać, jak partie często szukają wyróżników. W Polsce pozostały jeszcze niektóre kwestie kulturowe, ale pod wpływem UE dyskutuje się raczej, jak wprowadzać zmiany, a nie czy wprowadzać; dotyczy to np. związków partnerskich. Poza tym w Polsce do partii należą głównie ci, którzy wiążą swoją przyszłość z polityką, bo w obliczu toczącej się politycznej wojny plemiennej otwarta przynależność do partii jest ryzykowna, zwłaszcza gdy pracuje się w sektorze publicznym – zaznaczył senator. Wyborcy wciąż jeszcze są związani częściowo z kierunkami ideowymi, ale nie głosują według programów partyjnych, bo one nie są realizowane, tylko coraz częściej głosują na lidera – stąd wodzowski charakter partii. Jako lekarstwo Borowski zaproponował bardziej oddolne kształtowanie list wyborczych i zmiany w kierunku mieszanej ordynacji wyborczej typu niemieckiego, która powoduje odnowienie składu reprezentacji partyjnych w parlamencie.
Także Radosław Markowski zgodził się, że zmiany w ordynacji wyborczej powinny iść w kierunku rozwiązań niemieckich. Przypomniał jednak, że w tych samych systemach partyjnych na Zachodzie frekwencja sięga 75–80 proc. „Więc namawiałbym do skupienia się na tym, że nasz obywatel jest dalece niedoskonały” – zaapelował. Jak zaznaczył, z badań Polskiego Generalnego Studium Wyborczego wynika, że dwa tygodnie po wyborach polski obywatel niewiele już pamięta. Psychologowie społeczni i polityczni dowiedli nieprawdziwości koncepcji Almonda i Verby, zakładającej, że obywatele chcą partycypować w rządzeniu. Obywatele są obojętni, polityków chcą kontrolować tylko wtedy, gdy mają głębokie poczucie niesprawiedliwości. Po 30 latach eksperymenty wykazały fiasko demokracji bezpośredniej – podkreślił Markowski. Przeciętnego obywatela interesują dwie–trzy sprawy, a nie wszystkie, którymi zajmuje się rząd, poza tym ludzie są niekompetentni i – jak się okazało – niewiele rozumieją, np. z pytań referendalnych.
Janusz Reykowski zwrócił uwagę, że sposób postępowania partii jest wyznaczany przez główny cel, czyli zdobywanie i utrzymanie władzy. Choć w demokracji partia powinna przygotowywać ludzi kompetentnych do rządzenia państwem, to celem rekrutacji na stanowiska partyjne jest znalezienie efektownych bojowników, lojalnych i skutecznych. Partie dostosowują się w ten sposób do gry, w której biorą udział. A media wzmacniają w systemie politycznym jego cechy. Reykowski nie zgodził się z Rafałem Kalukinem, że nie odgrywają one podmiotowej roli. Nie są wprawdzie autorami pomysłów, idei, celów politycznych, ale je nagłaśniają, koncentrują uwagę na rozwoju problemów bieżącej gry, w ogóle koncentrują uwagę na grze. „Gra jest nie tylko naturą polityki, w pewnym sensie znajduje wielokrotne wzmocnienie przez to, jak funkcjonują media” – uważa prof. Reykowski. Według niego pojedyncze zmiany nie naprawią systemu; zwiększenie demokracji partyjnej czy inny sposób finansowania partii jako pojedyncze działania nie byłyby skuteczne. Profesor zaproponował więc dyskusję o wariantach naprawy sytuacji jako kontynuację debaty w Fundacji Batorego.

Natomiast Przemysław Radwan zwrócił uwagę, że z podobnymi problemami jak partie borykają się organizacje pozarządowe. Zastanawiając się, co można zrobić, by odbudowywać bazę obywatelską, także Radwan wskazał na przykład Niemiec, gdzie partie mają fundacje polityczne i cały „plankton” drobnych instytucji, dzięki którym schodzą stosunkowo nisko w struktury społeczne. W Polsce od wielu lat panuje sytuacja patowa, jeśli chodzi o ustawę o fundacjach politycznych, nikt się nią nie interesuje – przypomniał. Zaproponował też system politycznej edukacji obywatelskiej, by pokazać Polakom, że „w polityce nie chodzi wyłącznie o kłótnie i spory”. Odnosząc się do kwestii demokracji bezpośredniej, przyznał, że jako obywatel jest przerażony na myśl, że miałby uczestniczyć we wszystkich możliwych konsultacjach i partycypacjach, bo na wielu sprawach się nie zna, a w takich sporach działają różne grupy interesów. „W tym sensie system demokracji przedstawicielskiej z partiami politycznymi nie jest taki najgorszy” – ocenił.

Także Jarosław Makowski stanął w obronie partii politycznych, oceniając, że nie można mówić o braku demokracji, gdy partie w Polsce są rozdyskutowane, a każdy ma poczucie, że powinien być liderem, więc przechodzi do konkurencji politycznej albo zakłada własną partię. „Na tym polega demokracja wewnątrzpartyjna” – uznał. Podkreślił, że proces komercjalizacji nie dotyczy wyłącznie partii, ale całego społeczeństwa. Według niego książka Michaela Sandela Czego nie można kupić za pieniądze pokazuje, jak społeczeństwo obywatelskie zostało zastąpione społeczeństwem rynkowym, a poczucie przyzwoitości – transakcjami. Również państwo, które jest narzędziem potrzebnym partiom do rządzenia, straciło moc na rzecz rynku. Dziś rząd nie drży przed swoimi obywatelami w obawie, że zostanie obalony, ale drży przed agencjami ratingowymi. Jeśli tradycyjnie partie dochodziły do władzy, by rządzić, to dziś straciły moc naprawy świata – uznał Makowski. W rezultacie „wkurzony obywatel” odrzuca tradycyjne partie, które gwarantowały ład społeczny, gdyż widzi ich bezradność, i pojawiają się takie formacje, jak Piraci w Niemczech, a z drugiej strony ruchy nacjonalistyczne. „Jeśli chcemy naprawiać system partyjny, to trzeba by wrócić do odnowy społeczeństwa obywatelskiego” – zadeklarował Makowski.
Z kolei Anna Materska-Sosnowska uznała, że to nie „wkurzeni obywatele” nie spełniają swojej funkcji, tylko partie wyczerpały swoją formułę. Powstaje nowe zaangażowanie obywatela, jest inna świadomość, pojawiają się inne przeżycia pokoleniowe, inna komunikacja, inne wyzwania. Powstają ruchy, które rządzą się nowymi prawami. Powinniśmy na nowo zdefiniować partię polityczną – apelowała politolożka. Jak uznała, nie jest wartością to, żeby partia była masowa. „To już przeszłość. Dzisiaj inaczej wygląda komunikacja; w języku technologii partie są określane jako państwo strukturalne, a społeczeństwo to chmura” – mówiła, wskazując, że należy się zastanowić, jak to dzisiaj jesteśmy w stanie zagospodarować.
Rafał Grupiński uznał, że obecnie partie w Polsce są wodzowskie, bo przechodzą okres transformacji. Po okresie rozproszenia lat 90. nastąpiła faza partii dużych, łączących w sobie wiele nurtów, nieodwołujących się wprost do idei, bo to zawężałoby elektorat do tzw. magicznych 5 proc. Być może tę wielonurtowość trzeba łączyć z silną władzą centralną, a następnym etapem będzie budowa partii ponad ideologią, czyli reprezentujących społeczeństwo obywatelskie – uznał poseł. Nie zgodził się z tezą Jarosława Makowskiego, że tworzenie zewnętrznych partii to sygnał nadmiaru demokracji; to raczej opuszczenie pokładu, bo nie znajduje się na nim swojego miejsca – polemizował. Ocenił jednak, że w dużych partiach demokracja się zakorzeniła, a prawybory w PO w dużym stopniu się sprawdziły. Wprawdzie wykazały, że aktywnych jest 45–50 proc. członków partii, ale udowodniły też, że partia działa przy otwartej kurtynie. Grupiński stwierdził, że sam jest przykładem wewnętrznej demokracji w PO. „Te mechanizmy działają wewnątrz partii, przynajmniej niektórych” – przekonywał. Podzielił opinię Marka Borowskiego, że przynależność do partii, m.in. przez specyfikę aktywności mediów, rzeczywiście jest obciążeniem i można przez nią stracić pracę. Bronił zasady, że po wygranych wyborach zwycięska partia obsadza stanowiska w państwie, bo przecież „po to szła do wyborów”. „Tworzenie wokół tego odium zawłaszczania państwa jest antydemokratyczne, bo świadczy o tym, że to, co jest naturalne, staje się czymś patologicznym” – oświadczył poseł.
Na koniec Mikołaj Cześnik z PAN zwrócił uwagę na występujący w Polsce problem z uznawaniem prawomocności przeciwnika politycznego, przypominając, że jest to jeden z fundamentów demokracji. W badaniu Polskiego Generalnego Studium Wyborczego 20 proc. ankietowanych chciałoby zakazu istnienia którejś partii na polskiej scenie politycznej. Najwięcej badanych chciałoby delegalizacji PiS – 9 proc., PO – 3 proc., Ruchu Palikota – prawie 7 proc., 4 proc. chce delegalizacji innych partii. Nic alarmującego w tych danych nie dostrzegł Jacek Raciborski, oceniając, że to nie są duże odsetki, a 80 proc. ankietowanych nie zgłasza takich postulatów. Za bardziej niepokojący uznał wynik 41 proc. badanych, którzy akceptują koncepcję, że byłoby najlepiej, gdyby w Polsce istniała jedna sprawna partia. „To pokazuje, jak bardzo partie są w Polsce niezakorzenione, jak nierozumiana jest ich rola, jak silna niechęć do partii” – ocenił.|
II
Partie a świat zewnętrzny
Polityczny paralelizm to jeden z czynników, który decyduje o tym, czy obywatele mają dostęp do informacji potrzebnych w wyborach. Problemem jest jednak brak zainteresowania wyborców, którzy nie wierzą, by politycy mieli wpływ na ich życie, i głosują na podstawie kryterium estetycznego –podkreślano w drugiej części spotkania. Ważniejsze od reprezentacji poglądów wyborcy przez partie polityczne okazało się jego zmobilizowanie, by w ogóle zagłosował – przestrzegł Radosław Markowski.
Omawiając projekt Media and Democracy In Eastern Europe, wyjaśnił, że badania, prowadzone we wszystkich państwach regionu, obejmowały pytania o polityczny paralelizm, profesjonalizm dziennikarski w kontekście nowych mediów, własność mediów oraz interwencjonizm państwa i media państwowe.
Jeśli chodzi o relacje politycy–media, badania wykazały, że w Europie Środkowej i Wschodniej są kraje, takie jak Rumunia czy Bułgaria, gdzie partie ewidentnie mają wpływ na media, a są państwa, w których to dziennikarze wpływają na wybory polityków. Okazało się też, że mimo niskiego prestiżu partii w ważnych sprawach czy w referendach ludzie wykonują ich zalecenia. Badanie potwierdziło występowanie zjawiska klientelizmu, zwłaszcza w Rumunii i Bułgarii; najlepiej pod tym względem wypadła Estonia. Na początku badania, w części dotyczącej reprezentacji politycznej, media traktowano jako pośredników, ale pod koniec pytanie już brzmiało, w jakim stopniu są one zastępczą reprezentacją (surrogate representation), o której mówiła Jane Mansbridge, tj. czy ludzie mają poczucie, że media ich reprezentują. Prof. Markowski wyraził przekonanie, że w niektórych sprawach wielki dziennik czy stacja TV w krótkim czasie może więcej zrobić niż marginalna partia polityczna.
Ostrzegł też, że nowe media kreują sytuacje, w których ludzie poruszają się w zamkniętych światach osób podobnie myślących. Dyskusja na ten temat dotyczy też organizacji pozarządowych, ruchów społecznych, inicjatyw. „Dla jakości demokracji niekoniecznie te wszystkie asocjacje, w których dobieramy się ze względu na podobieństwa naszych preferencji, służą w makroskali rozmowie” – powiedział.
Polityczny paralelizm i własność mediów to – jak zaznaczył – dwa kluczowe elementy decydujące o tym, czy obywatele mają dostęp do wiedzy, która pomogłaby im w wyborze. Jednak istnieje problem, że nie wszyscy chcą w wyborach uczestniczyć, choć wydaje się, że w Polsce nie jest jeszcze tak źle. Na podstawie Polskiego Generalnego Studium Wyborczego można stwierdzić, że 45–50 proc. dorosłych Polaków głosuje w konkretnych wyborach, stale zmarginalizowanych jest 20 proc. Więc rotacyjnie 80 proc. uczestniczy w jakiś sposób we wpływaniu na politykę. Radosław Markowski przywołał tezę Seymoura Martina Lipseta, że problemem nie jest wysokość frekwencji, ale jej skoki z jednych wyborów na drugie, bo elektorat mobilizuje się tylko wtedy, gdy dzieje się coś złego.
W czasie ostatnich wyborów w USA okazało się, że dużo istotniejsze niż reprezentacja poglądów wyborcy jest zmobilizowanie obywatela, żeby poszedł zagłosować – podkreślił Markowski, powołując się na amerykańskie National Elections Studium. Według niego Demokraci wygrali dzięki dewastującej przewadze w wyszukiwaniu swoich potencjalnych wyborców, którzy niekoniecznie mieli zamiar głosować. Profesor przestrzegł, że może to wkrótce dotyczyć i Polski. Nowym zjawiskiem w USA było też wykorzystanie różnych zasobów konsumenckich i nowych mediów, np. Facebooka, do ustalania przez partie polityczne, na podstawie deklarowanych preferencji obywateli, jaki przedstawić program, by przyciągnąć wyborców.
Janusz Czapiński przytoczył wyniki badań świadczące o tym, że Polacy od dawna zdają sobie sprawę, że skończyła się tradycyjna funkcja partii politycznych, które obecnie odgrywają najwyżej rolę zarządcy. Jeszcze w 2000 roku 25 proc. dorosłych Polaków było przekonanych, że politycy mają znaczący wpływ na jakość ich życia, w 2011 roku – niecałe 8 proc. Ok. 90 proc. Polaków, łącznie z tymi, którzy chodzą na wybory, jest przekonanych, że wszystko jedno, kto rządzi. Gdy oglądają panoramę ofert partyjnych, większość nie szuka reprezentantów swoich interesów, decydujące jest kryterium estetyczne – czy polityk się podoba. Politykom w Polsce z punktu widzenia interesu politycznego nic też nie daje wpływ na media – SLD i PiS przegrywały przecież wybory, mając kontrolę nad mediami publicznymi. Polacy traktują bowiem świat reprezentowany w mediach jako odrębny, nie kierują się sugestiami dziennikarzy – ocenił Czapiński.
Według niego rysuje się niezwykle klarowny podział polskiego społeczeństwa na dwie „płyty tektoniczne” – na jednej całkowicie pokrywają się ze sobą elektoraty PO i SLD, a na drugiej – elektoraty PiS i PSL. Dwa ugrupowania nie pasują do tych płyt: Ruch Palikota oraz ONR i Młodzież Wszechpolska. Na pierwszej „płycie tektonicznej” są ludzie lepiej wykształceni, z dostępem do Internetu, zamożniejsi, młodsi, z mniejszymi uprzedzeniami wobec obcych, osób odmiennych, z większą autodeterminacją itd. Zwolennicy PO są jedyną grupą wyborców, która w pełni akceptuje demokrację. Wszyscy pozostali dopuszczają, że rządy niedemokratyczne mogą być lepsze albo że nie ma znaczenia, czy rząd jest demokratyczny, lub wręcz uważają, że demokracja jest złą formą rządów. Wybory Polaków pokrywają się więc w jakimś stopniu z podziałami na scenie partyjnej, ale nie tak, jak się wydaje politykom dbającym o odrębność swoich ugrupowań. Jeśli partie „są przekonane, że powinny realizować interesy grup społecznych, to powinny po prostu dokonać fuzji i utworzyć dwa duże ugrupowania polityczne. Bo polskie społeczeństwo naprawdę nie jest tak rozdrobnione jak polska scena polityczna” – ocenił prof. Czapiński.
Z tezą o dwóch płytach tektonicznych polemizował Jarosław Flis. Jak przypomniał, z czterech sondaży zsumowanych wiosną przez „Gazetę Wyborczą” wynika, że największą grupą wyborców zarówno PO, jak i PiS są osoby w średnim wieku, ze średnim wykształceniem i w średniej sytuacji materialnej. Różnice są wyraźne w grupach skrajnych – biednych, bogatych – i to one przyciągają uwagę mediów. W wyrazistym obrazie medialnym, tworzonym przez partie budujące swoją siłę na tożsamościach i tożsamościach negatywnych, gubi się cały środek – przestrzegł socjolog. Prof. Czapiński bronił się, wskazując, że przytoczony wynik badań opiera się na koniunkcji 12 czynników, w tym zamożności, wieku i wykształcenia, przy pojedynczym parametrze zawsze dominuje środek.
Zdaniem Andrzeja Celińskiego większość Polaków nie wierzy, by politycy mieli wpływ na ich życie, bo praktycznie zanikła społeczna i polityczna rola autorytetu. Niski poziom obecnego wykształcenia nie zapewnia możliwości rozpoznania świata, a ludzie podążają za słowem i pojęciami, jakie słyszą w dostępnych źródłach informacji: telewizji, prasie, od księży – uważa Celiński. Partie – jak podkreślił – powinny pogodzić dwie w dużej mierze przeciwstawne funkcje: reprezentacji obecnych interesów obywatelskich oraz instytucji państwa wybiegającej w przyszłość. Zdaniem polityka dramatem demokracji jest to, że całkowita komercjalizacja mediów niepublicznych pozbawiła elity w Polsce miejsca, gdzie mogłyby rozmawiać ze sobą o przyszłości. Pozostają media publiczne, które według Celińskiego nie powinny podążać za rynkiem, lecz muszą mieć swobodę kształtowania debaty.
Natomiast Ludwik Dorn uważa, że problem „partie a świat zewnętrzny” polega w Polsce nie na kolonizacji czy własności mediów, lecz na tym, że z mediami istnieje paralelizm tożsamości. „Mamy do czynienia z mediami o charakterze tożsamościowym, tylko z jednej stronie jest olbrzymi koncern, a po drugiej nędzna manufaktura” – uznał polityk. Według niego partie i system polityczny uzyskały suwerenność wobec środków masowego przekazu po wejściu 24-godzinnych telewizji, brukowców, po aferze Rywina. Podczas gdy w latach 90. media ustalały, kto jest w Polsce ważny, obecnie nie można sobie wyobrazić, że obalą Kaczyńskiego czy Tuska jako przywódcę partyjnego. Z paralelizmu politycznego wyłamuje się w pewnym sensie PO, którego „dynamizmem jest skupienie w siłę ludzi bez właściwości” – ocenił Dorn. Jego zdaniem jest to jedyna partia, która ma wyłącznie negatywną tożsamość.
Krystyna Skarżyńska natomiast zwróciła uwagę, że paralelizm istnieje też między partiami i społeczeństwem, ale relacji między nimi praktycznie nie ma poza okresami wzmożenia wyborczego. Przez ostatnią dekadę partie mają najniższe notowania wśród instytucji demokratycznych. W badaniu z 2011 roku zaufanie do nich miało 9 proc. ankietowanych, w 2008 roku – 11 proc. Rekrutacja do partii jest indywidualistyczna, ludzie nie są dobierani pod kątem wspólnych celów. Skarzyńska, powołując się na swoje badania, wskazała, że ludzie angażują się w działalność partyjną ze względów temperamentalnych. Coraz częściej do partii wstępują osoby, które nie tylko nie interesują się demokracją, ale wręcz są jej przeciwnikami. „To jest problem, bo demokrację budują antydemokraci” – ostrzegła. Witold Bentkiewicz zwrócił uwagę, że parlamentarzyści coraz częściej wywodzą się z szeregów działaczy szczebla samorządowego.
Z kolei Piotr Winczorek rozważał, co by było, gdyby na partie wystawiające listy głosowało się na numerki, jak przed wojną, a nie na osoby na liście, pozostawiając partiom swobodę określania, kto wejdzie do parlamentu. Czy nie odczarowałoby to iluzji swobody wyboru nie tylko partii, ale też osób? I czy oznaczałoby nasilenie czy osłabienie wewnątrzpartyjnych bojów o miejsca na liście – zastanawiał się. Czy byłby to wielki zamach na demokrację polityczną w partii? I czy jest ona rzeczywiście tak istotna?
W odpowiedzi na te wątpliwości Agnieszka Kloskowska-Dudzińska powołała się na badania wskazujące, że prawybory w partiach nie zmieniają faktu, iż politycy w większości nie reprezentują interesów obywateli, tylko wykonują polecenia partii. We wszystkich krajach europejskich 48 proc. parlamentarzystów w razie wątpliwości lub konfliktu kieruje się wolą partii, 31 proc. – własną opinią, a tylko 16 proc. – opinią wyborców. Jest to naturalne, bo sprzyjają temu regulacje prawne – posłowie są wskazywani przez partie. Rola selekcji wewnątrzpartyjnej nie jest istotna, ale znaczenie ma to, na ile system wywołuje konkurencję między kandydatami w ramach listy, bo wtedy w większym stopniu reprezentują wyborców. Głosowanie na całe listy niewiele rozwiąże, bo wyborcom nie będą znane nazwiska kandydatów – zaznaczyła Kloskowska-Dudzińska. Przy czym większe znaczenie ma to, że kandydaci występują pod swoimi nazwiskami, niż możliwość wskazania konkretnego kandydata.
Zdaniem Jarosława Flisa w przypadku głosowania na listy partyjne w okręgach wielomandatowych istnieje alternatywa, którą wypróbowała Bośnia w wyborach lokalnych: albo listy będą zamknięte i wówczas kandydaci niczym nie będą się interesować, albo będą otwarte i wtedy będą walczyć ze sobą nawzajem. Wszyscy próbują wyjść z tego dylematu; Słowenia np. zastosowała system zbliżony do niemieckiego – wskazał Flis. Z kolei Radosław Markowski uznał zamykanie list za regres.
Podsumowując dyskusję, powtórzył, że problemem jest „niezainteresowany, pasywny obywatel”, który narzeka na partyjniactwo „na górze”, a potem przychodzą wybory i 70–80 proc. osób głosuje na pierwszego i drugiego polityka na liście. Należałoby więc zadać pytanie nie tylko o to, jak partie pełnią swoje funkcje, ale też, jak obywatel pełni swoje funkcje. Jeśli myślimy o jakości demokracji, to należy też odpowiedzieć na pytanie, gdzie jest odpowiedzialny obywatel, który ma rozliczać polityków.
Z kolei Tadeusz Szawiel przestrzegł, że potrzebna jest stabilizacja, aby ulepszyć system partyjny, przynajmniej przez dwa–trzy okresy wyborcze. Do tej pory ulepszanie według niego polegało głównie na instrumentalnie pojmowanych zmianach w ordynacji, ale być może zainteresowanie takimi zmianami osłabłoby, gdyby wchodziły one w życie dopiero po kolejnym cyklu wyborczym. Zdaniem Szawiela nowe media nie zagrażają systemowi partyjnemu, partie nauczą się z nim żyć, czego przykładem są USA czy Wielka Brytania, gdzie przeżyły już rewolucje związane z wejściem radia i telewizji.
Jednak według Radosława Markowskiego obecnie nie widać wpływu mediów na partie, bo wszystkie strony podobnie je wykorzystują; gdyby SLD i PiS swego czasu nie kontrolowały mediów, to bilans wyborczy wyglądałby jeszcze inaczej. A media są tożsamościowe, bo w ogóle polityka w Polsce jest tożsamościowa; nadal 80–90 proc. decyzji, na kogo zagłosować, wiąże się ze sprawami socjokulturowymi, symbolicznymi, choć ostatnio to się nieco zmienia, gdyż zaczynają odgrywać rolę kryteria ekonomiczne.
Tezie, że media nie mają wpływu na politykę, sprzeciwił się Aleksander Smolar, uznając ją za „głęboko fałszywą”. Jak podkreślił, nie chodzi o to, że wszyscy wykorzystują media, lecz o brak przestrzeni wolności, którą stwarzał czas, o odstęp między decyzją a jej ujawnieniem opinii publicznej. Gdy sto lat temu zapadała decyzja o wojnie, obywatele dowiadywali się po kilku tygodniach. „To stwarzało niesamowitą przestrzeń wolności, (…) politycy mieli poczucie dużej swobody wyboru” – podkreślił prezes Fundacji Batorego. Dziś reakcja jest natychmiastowa, jak np. po interwencji Francuzów w Mali, co w wielu przypadkach ogranicza władzę.
Smolar nie zgodził się też z tezą, że nowe media nie wpłyną na system partyjny. Według niego Internet może zasadniczo zmienić demokrację, wręcz ją zniszczyć – z powodów wskazywanych przez Radosława Markowskiego. Wytwarza bowiem zamknięte obiegi informacyjne. „Znajdujemy się we własnym świecie, który się radykalizuje. Nie mamy wspólnego uniwersum, już nie ma wspólnej opowieści, nie ma wspólnej rzeczywistości, tak naprawdę nie ma wspólnoty demokratycznej” – tłumaczył. Pozytywne funkcje Internetu, jak w Egipcie, polegają na zdolności mobilizacji chwilowej, a to nie jest żaden proces – ruchy bez partii, bez przywódców, bez organizacji to „proszek, który się następnego dnia rozpada”.
Nawiązując do sprawy udziału w wyborach, Smolar przypomniał opinię Huntingtona z lat 70., że jednym z podstawowych problemów demokracji jest nadaktywność obywateli. Odwołał się też do przytaczanej myśli Lipseta o frekwencji wyborczej. „To jest myśl niepozbawiona podstaw. Są różne pomysły, jak ratować demokrację poprzez ograniczenie demokracji” – powiedział. Tworzy się wyspy relatywnie niezależne od procesu politycznego, czego przykładem jest bank centralny czy trybunał konstytucyjny. Jednak rezygnacja przez obywateli z udziału w wyborach mogłaby być groźna, gdy nie ma innych form obywatelskiego uczestnictwa, takich jak w Ameryce – ocenił prezes Fundacji Batorego, zastanawiając się, dlaczego obywatele w ogóle uczestniczą w procesie wyborczym, choć indywidualnie nie mają wpływu na wynik. Według niego jest to problem wartości, deklaracja, święto przynależności do wspólnoty, a racjonalne powody są ograniczone.
 
Bożena Kuzawińska