W końcu trzeba będzie zająć się państwem. Po wakacjach wrócą protesty nauczycieli. Będzie narastać problem niedofinansowania i złego zarządzania służbą cywilną. A to z kolei będzie niebagatelny kłopot z punktu widzenia realizacji jakichkolwiek reform czy programów rządowych (pisałem o tym m.in. na blogu forumIdei). W tym kontekście tyleż zadziwiającym, co nonszalanckim jest pomysł, który u schyłku strajku nauczycieli ogłosił rząd. Mianowicie, aby nauczycieli „wcielić” do służby cywilnej.
Nauczyciel-urzędnik, to nie nowość, ale…
W samej tej koncepcji nauczyciela-urzędnika nie ma może nic dziwnego. Wszak jak tylko propozycja ta zaistniała w debacie publicznej, eksperci słusznie zaczęli wskazywać, że są państwa (np. Niemcy, Hiszpania, czy Francja), gdzie nauczyciele są w sensie formalnym urzędnikami. Przypomniano też, że w międzywojennej Polsce nauczyciele byli zaliczani do członków korpusu służby cywilnej. Tyle, że te porównania nie bardzo mają sens. Historyczne, z tego względu, że cały ustrój II Rzeczpospolitej, jako państwa jest po prostu z innej epoki i nijak się ma do dzisiejszej III Rzeczpospolitej i jej uwarunkowań społecznych i politycznych. To była zupełnie inna Polska i rozwiązań, które tam przyjmowano nie da się żywcem przeszczepiać w dzisiejsze czasy. Podobnie jak myślenie o jakiejś kopii rozwiązań z Niemiec, czy Francji. Sposób organizacji państwa, a w nim służby cywilnej i systemu oświaty w tych krajach jest zupełnie inny niż w Polsce. Zatem argumenty, że przecież gdzie indziej, czy kiedy indziej nauczyciele byli albo są urzędnikami, dlatego czemu by więc nie zrobić nagle tego samego u nas, są po prostu bałamutne. Przykładowo w Niemczech istnieją dwie kategorie nauczycieli – urzędników i nie-urzędników. O nadaniach statusu urzędników decydują władze landów. Nauczyciele-urzędnicy nie mogą strajkować, co w 2018 r. potwierdził niemiecki sąd konstytucyjny, ale nie-urzędnicy już tak.
Podobnie bezwartościowy jest argument podnoszony przez pomysłodawców tego rozwiązania, że włączenie nauczycieli do służby cywilnej podniosłoby prestiż tego zawodu. Niby w jaki sposób ów prestiż zawodu nauczyciela miałby się podnieść skoro prestiż zawodu urzędnika został doszczętnie zrujnowany nie tylko przez komunę, ale i przez polityków w demokratycznej Polsce, którzy z lubością obarczali administrację za imposibylizm, korupcję i wszelkie inne zło? Jak nauczyciele mieliby skorzystać z „prestiżu” bycia w służbie cywilnej, skoro (wg badań zleconych kilka lat temu przez Departament Służby Cywilnej) ponad połowa Polaków nie zna pojęcia „służba cywilna”? Jednocześnie wg badań CBOS z 2017 r. prawie połowa Polaków jest przekonanych, że urzędnicy są przekupni i kierują się znajomościami i protekcją.
Gaszenie pożaru benzyną
Jednak to nie z powodu miałkich argumentów pomysł wcielenia nauczycieli do służby cywilnej jest fatalna. Przede wszystkim został on rzucony „na taśmę”, jako doraźny środek na zablokowanie możliwości strajkowania przez nauczycieli. Propozycja ta do złudzenia przypomina butę Prawa i Sprawiedliwości w okresie pierwszych rządów. Zaraz po wygranych wyborach, jesienią 2005 r. koalicyjny rząd pod wodzą PiS stanął przed kryzysem w służbie zdrowia. Lekarze nie chcieli podpisywać głodowych kontraktów z Narodowym Funduszem Zdrowia i zagrozili, że po Nowym Roku (2006) nie stawią się w miejscach pracy. Ludwik Dorn, ówczesny Minister Spraw Wewnętrznych oświadczył, że „Jeżeli wystąpi i będzie się nasilać niebezpieczeństwo dla obywateli, istnieje możliwość brania lekarzy w kamasze”. Do zrealizowania tej groźby nie doszło. Problem z kontraktami zaklajstrowano, ale służby zdrowia nie zreformowano do dziś. Przez to dziś jesteśmy u progu kryzysu służby zdrowia jeszcze większego niż ten kilkanaście lat temu.
W przypadku nauczycieli jest podobnie, ale dużo gorzej. Pomysł rzucony przez rząd jest bowiem prostym sposobem jednoczesnego wysadzenia w powietrze dwóch newralgicznych systemów państwa – systemu oświaty i systemu administracji publicznej, której niezwykle ważnym elementem jest służba cywilna.
Nauczyciele w służbie cywilnej to pomysł na centralizację państwa
Polska edukacja jest systemem zdecentralizowanym. Za jej organizację odpowiadają przede wszystkim samorządy, które, co warto podkreślić, są wspólnotami mieszkańców, a nie jedynie strukturami administracyjnymi. Kryje się za tym zasada subsydiarności i głębsza myśl o tym, że obywatele powinni mieć jak największy wpływ na życie swoje i swoich dzieci. Dlatego przyjęto, że szkoła powinna być osadzona w samorządzie, a rola centralnych organów władzy powinna koncentrować się na nadzorze. Z tego samego powodu obywatele mają przynajmniej potencjalnie większy wpływ na to, jak kształci się ich dzieci w szkołach, bo mogą wybierać swoich lokalnych włodarzy, którzy następnie odpowiadają za organizację pracy szkół.
PiS już na początku swoich rządów zrobił wyłom w tej logice wyposażając kuratorów mianowanych z partyjnego klucza w ogromne kompetencje względem samorządów i szkół (np. do decydowania o likwidacji, czy utworzeniu szkoły, czy awansach nauczycielskich). Wcielenie nauczycieli do służby cywilnej, która jest strukturą rządową, podległą bezpośrednio premierowi, oznaczałoby całkowitą centralizację systemu oświaty, zanegowanie zasady subsydiarności i odebranie rodzicom resztek wpływu na to co dzieje się w szkołach, do których chodzą ich dzieci.
Ostateczna rozbiórka służby cywilnej
Jeśli chodzi o służbę cywilną, to rząd teoretycznie zdaje sobie sprawę z pogłębiającego się kryzysu, w jakim znajduje się ta instytucja na skutek niskich wynagrodzeń, archaicznej struktury, złego zarządzania, pogłębiającego się upartyjnienia. W konsekwencji narasta odpływ fachowców, a ci którzy zostają nie mają motywacji do pracy. Skutki postępującego rozkładu służby cywilnej są odczuwalne nawet dla przeciętnego obywatela. Widać to na przykład po skandalach z dopuszczeniem skażonego mięsa do obrotu (inspekcja weterynaryjna to część służby cywilnej), niemożnością zorganizowania dużych przetargów (np. na śmigłowce), czy fatalną jakością rządowych projektów ustaw (przykładem niech będzie ostatnia nowelizacja kodeksu karnego uchwalona nagle pod wpływem filmu braci Sekielskich – rząd w kilka godzin po uchwaleniu ogłosił, że musi ją poprawić). W sprawozdaniu Szefa Służby Cywilnej za 2018 r. nakreślono dość precyzyjnie, jakich zmian wymaga służba cywilna, żeby przynajmniej zatrzymać negatywne trendy. Sprawozdanie de facto nie jest nawet sprawozdaniem, bo w dwóch trzecich jest to opis założeń reform „pierwszej potrzeby”. Tymczasem idea włączenia nauczycieli do korpusu służby cywilnej kompletnie ignoruje problemy, z którymi w tej chwili się ona boryka. Ewentualna realizacja tego pomysłu poprzez dokooptowanie nauczycieli do systemu służby cywilnej tylko pogorszy sytuację tak urzędników, jak i nauczycieli.
Ale nade wszystko już samo wyartykułowanie takiej koncepcji, w kontekście strajku pokazuje jaki stosunek do państwa ma rząd PiS. Służbę cywilną po raz kolejny potraktowano nie jako narzędzie zarządzania państwem, a jako narzędzie zarządzania kryzysem politycznym. Na początku 2018 r. okazało się, że Beata Szydło sobie, ministrom i wiceministrom wypłacała sowite dodatki do uposażenia. W ten sposób PiS wpadł we własne sidła haseł o skromności i „tanim państwie”. Chcąc jednak mieć ciastko (czyli utrzymać poparcie społeczne) i zjeść ciastko (czyli utrzymać wyższe wynagrodzenia w korpusie politycznym) zaproponowano, żeby do służby cywilnej przenieść podsekretarzy stanu. W ten sposób ich pensje zrównano by co najmniej z pensjami dyrektorów generalnych ministerstw, a dodatkowo trudniej byłoby ich zwolnić w przypadku zmiany rządu. Tyle że takie rozwiązanie zupełnie zmieszałoby korpus urzędniczy z politycznym i byłoby kolejnym krokiem do stworzenia zwykłej partyjnej nomenklatury wewnątrz służby cywilnej.
Podobnie jest w przypadku włączenia nauczycieli do korpusu służby cywilnej. Nie stoi za tym pomysłem żadna głębsza myśl, czy to dotycząca reformy edukacji (która, jak pokazał dobitnie raport Najwyższej Izby Kontroli z 22 maja 2019 r ., była przygotowana na kolanie i ma fatalne skutki dla szkół, uczniów i samorządów), czy reformy służby cywilnej. Jest to smutny obraz tego jaki stosunek do państwa ma obóz rządzący. Jest to nastawienie całkowicie instrumentalne, w którym poszczególne instytucje państwa służą wyłącznie utrzymaniu władzy i zażegnywaniu politycznych kryzysów. Jednocześnie odsuwa też na „wieczne nigdy” zmiany, które powinny być wprowadzone, jeśli państwo ma dobrze funkcjonować. Tak jak kiedyś, strasząc posadzeniem lekarzy w kamasze, odsunięto reformy w służbie zdrowia.