- AktualnościAktualności
- Dotacje
- Akcje
- Idee
- Fundusze powierzoneFundusze powierzoneDowiedz się więcej o funduszach powierzonych
Trzeba otwarcie powiedzieć, że o mediach społecznościowych i ich roli w kampaniach wyborczych wiemy niewiele. Jesteśmy w stanie zbadać w zasadzie czubek góry lodowej. Podstawowym problemem jest bowiem to, że mimo różnych prób regulacji, platformy społecznościowe albo niechętnie dzielą się danymi, albo dostęp do takich danych jest ograniczony, a instytucje publiczne, które powinny na bieżąco informować o incydentach, czynią to z dużym oporem.
Najlepiej, choć w sposób daleki od ideału, z udostępnianiem danych radzą sobie Meta (czyli Facebook i Instagram) oraz Alphabet (zarządzający Google i YouTubem), które już od co najmniej 2018 roku publikują tzw. biblioteki reklam. To zbiór informacji o podmiotach i osobach, które wykupiły płatne (również polityczne) reklamy, zawierający dane na temat sponsorów, treści, zasięgów, targetowania czy przybliżonych cenników.
Pozostałe duże platformy (np. X czy TikTok) uznały, że nie będą dopuszczać do publikacji płatnych reklam politycznych na swoich serwisach, co nie oznacza, że nie ma na nich polityki. Wręcz przeciwnie, analizy obecnych, ale też i wcześniejszych kampanii wyborczych w sieci wskazują na to, że media społecznościowe stają się najbardziej popularną platformą do agitacji – tyle, że właśnie niekoniecznie płatnej lub takiej, która wymyka się kontroli podmiotów zewnętrznych. Szczegółowo opisywałem to już wspólnie z dr. hab. Dominikiem Batorskim w 2023 w analizie Fundacji im. Stefana Batorego.
Co się stało w Rumunii?
Silne obawy związane z dużą popularnością mediów społecznościowych oraz brakiem ich przejrzystości zbudowane są m.in. na takich sytuacjach, jak ta, która miała miejsce w 2024 roku w trakcie wyborów prezydenckich w Rumunii. Wtedy to wcześniej mało znany Călin Georgescu zyskał ogromną popularność m.in. dzięki zorganizowanej, wielopoziomowej, koordynowanej kampanii prowadzonej przy wykorzystaniu botów, rzeczywistych influencerów i ruchu organicznego. Zdaniem Global Witness było to możliwe również dzięki samym algorytmom TikToka. W analizie przygotowanej po wyborach eksperci stwierdzili m.in., że Călin Georgescu był zdecydowanie najczęściej widocznym kandydatem, a także najbardziej wspieranym przez algorytm podsuwający treści użytkownikom. 73% respondentów ankiety stwierdziło, że widzieli treści produkowane przez Georgescu „często” lub „bardzo często” w ciągu ostatnich dwóch tygodni przed dniem głosowania. Rumuńskie służby specjalne dodatkowo ustaliły, że przynajmniej część z powyższych działań było koordynowanych przez rosyjskie służby specjalne. To wszystko sprawiło, że przy dużych protestach jego zwolenników podjęto decyzję o anulowaniu pierwszej tury wyborów, a następnie w ogóle wykluczono Georgescu z możliwości kandydowania.
Zdaniem Expert Forum, rumuńskiej organizacji zajmującej się przejrzystością wyborów, sytuacji można by uniknąć m.in. zapewniając większą przejrzystość w dostępie do danych. Platformy powinny zapewniać kompleksowy dostęp do danych za pośrednictwem interfejsów API i innych narzędzi, które pozwalałyby organizacjom i badaczom dokonywać bieżących analiz postów i metadanych. Szczególnie dotkliwy okazał się brak przejrzystości TikToka. Zdaniem autorów opracowania, „jego biblioteka reklam jest dysfunkcyjna, bez wyraźnej weryfikacji tożsamości reklamodawców lub wydatków.”
Czy zawiniły tylko technologie?
Rumunia nie jest jedynym przykładem wykorzystywania mediów społecznościowych do uzyskania wątpliwego wyniku wyborów. Podobny schemat kilka miesięcy wcześniej zaobserwowano w Mołdawii, w wyborach i referendum o przystąpieniu do UE. Jednak nie jest to tylko domena Europy Wschodniej. Odnotowano również incydenty w trakcie wyborów parlamentarnych i prezydenckich we Francji oraz Niemczech. Wielokrotnie już opisywano wykorzystanie luk w przejrzystości mediów społecznościowych w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – w tym w 2016 roku, w którym Donald Trump został wybrany na swoją pierwszą kadencję.
Czy możemy więc zrzucić wyłączną winę na technologie i założyć, że gdyby ich nie było lub byłyby lepiej kontrolowane to populiści by nie wygrali? To byłoby zbyt naiwne.
Za sukcesem Georgescu czy Trumpa stała bardzo silna polaryzacja społeczna i niskie zaufanie do instytucji publicznych. Choć mamy wiele powodów do narzekań na obydwa fenomeny, to jednak we Francji czy Niemczech przekazy dezinformacyjne nie padają na podatny grunt, i to mimo tego, że również wzmacniane są z zewnątrz, czy to przez Kreml, czy to przez – jak w przypadku Niemiec – właściciela portalu X. Rumunia jest tymczasem krajem, w którym polityka jest od lat skorumpowana, kadencje parlamentu często kończą się przedwcześnie, a administracja nie radzi sobie sprawnie z nagłymi sytuacjami.
Warto w tym kontekście zapoznać się z analizą Jean-Baptiste Jeangène Vilmer przygotowaną dla Center For Strategic and International Studies, w której szczegółowo opisano, dlaczego próba nielegalnego wywarcia wpływu na wybory we Francji w 2017 skończyła się niepowodzeniem. To także aktualne rekomendacje dla polskich władz. Co istotne, w trakcie tamtych wyborów sztab macronowskiej partii En Marche musiał dodatkowo zmagać się z kradzieżą maili podobną do tej, której ofiarą padła Hilary Clinton w 2016 roku. Zdarzyło się to również przedstawicielom najwyższych polskich władz w 2021.
Mądrość wielu etapów
Vilmer przedstawił kompleksową analizę działań podejmowanych przez francuskie władze, wskazując jednocześnie, że za ostatecznym powodzeniem akcji przeciwdziałania zorganizowanemu wpływowi na wybory stało systemowe podejście. Opisał 15 lekcji płynących z odpowiedzi na akcje dezinformacyjne i zagrożenia cybernetyczne i wyznaczył dwie fazy: antycypacji i reakcji.
Lekcja pierwsza to uczenie się na wcześniejszych doświadczeniach. Kolejna to wykorzystanie niezależnych i cieszących się zaufaniem instytucji. To proces oczywiście długotrwały, który musi się toczyć niezależnie od opisywanego zjawiska i musi uwzględniać wiele innych czynników, ale procentuje szczególnie w sytuacjach kryzysowych. Vilmer przekonuje, że ważne było, że owe instytucje działały otwarcie i na bieżąco informowały o wykrytych zagrożeniach. Przedstawiciele francuskiego odpowiednika Państwowej Komisji Wyborczej organizowali szkolenia dla sztabów, agencja odpowiedzialna za cyberbezpieczeństwo informowała na bieżąco o pojawiających się konkretnych zagrożeniach. Obydwie instytucje skutecznie przekonywały polityków do podejmowania określonych kroków – zrezygnowano np. z elektronicznego głosowania za granicą.
Istotne okazało się również bardzo szybkie reagowanie na incydenty wykorzystując media społecznościowe. Chodziło nie tylko o budowanie zasięgów tak, by informacje na temat zagrożeń rozchodziły się jak najszerzej, ale ważny okazał się również ton przekazu. Mimo powagi sytuacji został on dostosowany do specyfiki mediów społecznościowych, okraszając poważne przekazy odrobiną humoru.
Ponieważ sztab Macrona liczył się z tym, że i w przypadku wyborów we Francji ktoś postronny uzyska dostęp do korespondencji, nadawcy zostali na to uwrażliwieni, dzięki czemu nie było w nich większych sensacji i można było się również przygotować do działań komunikacyjnych w przypadku ich publicznego ujawnienia.
Czy Polska odrobiła lekcję?
Zacznijmy od zaufania do instytucji państwowych. To prawda, że to poprzedni rząd zmienił system wyborów członków Państwowej Komisji Wyborczej z modelu sędziowskiego na polityczny – są oni w dużej części wybierani przez Sejm, a w konsekwencji przez aktualnie rządzącą większość. To obniżyło zaufanie do tego ciała. Ale nie bez winy są i obecne władze. Kiedy Państwowa Komisja Wyborcza stanowczo odwoływała się do konieczności przestrzegania opisanych w Kodeksie wyborczym (wiążącym jej ręce) procedur w kontekście oceny sprawozdania finansowego Prawa i Sprawiedliwości, to ze strony przedstawicieli nowej większości parlamentarnej i sprzyjającemu jej komentariatu płynęły ostre słowa krytyki zarzucając jej tchórzostwo lub wręcz działanie na polityczne zamówienie PiS.
Z kolei pełną winę za skompromitowanie Sądu Najwyższego ponoszą rządzący w latach 2015-2023. Rozliczenia winnych mają jednak charakter wyłącznie symboliczny. Efekt jest taki, że obywatele mają bardzo ograniczone zaufanie do tych instytucji. Z rezerwą podchodzi się również, mimo zmiany kierownictwa, do NASK, który był jednym z podmiotów wykorzystywanych przez PiS do wsparcia ich kampanii wyborczej w 2023 roku.
Na próżno również szukać na oficjalnych stronach informacji o rzeczywistych incydentach. Prowadzona przez NASK przy wsparciu Ministerstwa Cyfryzacji strona bezpiecznewybory.pl zawiera głównie teoretyczne (lub w ogóle niezwiązane z zagrożeniami w internecie) informacje, które nie pozwalają na ocenę stanu zagrożeń dezinformacją w Polsce.
Pod koniec marca Donald Tusk poinformował, że nastąpił atak hakerski na infrastrukturę informatyczną Platformy Obywatelskiej. Niedługo później minister cyfryzacji wskazał, że istnieją silne przesłanki, że odpowiedzialni są hakerzy powiązani z Kremlem. Temat następnie umarł i żadne nowe, a przede wszystkich bardziej szczegółowe informacje już się nie pojawiły. Czujność obywateli i przedstawicieli innych partii i sztabów kandydatów na Prezydenta została uśpiona. Być może do kolejnego incydentu.
Brak jest również informacji na temat oddziaływania władz na platformy społecznościowe. Nie wiadomo np. ile treści dezinformacyjnych zostało zablokowanych na skutek doniesień instytucji publicznych i czy rząd w ogóle walczy z tym zjawiskiem, tak jak miało to miejsce we Francji w roku 2017 i później. W efekcie mało wiemy o skali problemu, a opinia publiczna może mieć wrażenie, że Polska ma wyjątkowe szczęście, że nie jest poddawana próbom nielegalnego wpływu na wybory w sieci. Honor ratują organizacje społeczne, jednak ich komunikaty, mimo ich profesjonalizmu, trafiają do ograniczonej grupy odbiorców.
Czy mamy więc powody do strachu? Tak. Główna obawa powinna wiązać się z tym, że od wielu lat żadne władze nie wyciągnęły lekcji z tego, co już ponad 8 lat temu było wiadomo we Francji. Silna polaryzacja polityczna potęguje obniżanie zaufania do instytucji państwa, ale i one same zdają się raczej pozorować działania, a w najbardziej optymistycznym wypadku nie mają skutecznego pomysłu na budowanie świadomości polityków i obywateli. Wreszcie, bardzo brakuje synergii różnych inicjatyw oraz wyraźnego podmiotu koordynującego tę złożoną układankę. Teraz już za późno, ale musimy koniecznie odrobić tę lekcję przed kolejnymi wyborami w 2027 roku.
Krzysztof Izdebski – członek Zarządu i główny specjalista ds. rzecznictwa Fundacji im. Stefana Batorego.
Pomóż nam nagłaśniać tematy ważne społecznie.
Twoja darowizna wesprze powstawanie naszych tekstów.