• Maciej Zięba
15.02.2021

Tłusty kocur w oblężonej twierdzy – o polskim Kościele

Kościół w Polsce cierpi na syndrom „tłustego kocura”, dużego i zadowolonego, który pławi się w cieple Jana Pawła II, przekonany, że nic nie trzeba ruszać, ani zmieniać. Co najwyżej należy umacniać własną strefę wpływów przez zewnętrzne działania i przez decyzje administracyjne.


Na przykład religia nie tylko powinna być w szkole, ale także ocena z religii powinna być na świadectwie, a lekcje religii wyznaczane w środkowych godzinach planu zajęć. Takie rzeczy trzeba wywalczać, dbać o nie, negocjować. To samo dotyczy bazy materialnej, jak ziemia dla parafii, co ma być słuszną rekompensatą. Nie oceniam, ale mówię o kierunku działań. Funkcjonowanie kapelanów w szpitalach, w więzieniach, czy w wojsku ma sens. Na przykład w wojsku są obecni kapelani różnych wyznań, w każdym normalnym kraju tam funkcjonują. Ale nie ma sensu obecność kapelanów np. w izbach skarbowych.


Pomóż nam nagłaśniać tematy ważne społecznie. Twoja darowizna wesprze powstawanie naszych tekstów >>> WPŁACAM


Znacząca, a przynajmniej głośna, część w polskim Kościele celebruje sojusz tronu z ołtarzem, aby „kocur” nie musiał się ruszać, tylko z boku dostawać jakieś apanaże. Jeżeli przez 30 lat celem jest utrzymanie status quo, a działania Kościoła hierarchicznego koncentrują się na poszerzaniu wpływów materialnych i administracyjnych, to nieuchronnie w dużej mierze do głosu dochodzą administratorzy, a często „załatwiacze”, jak ks. Andrzej Dymer w Szczecinie czy bp Edward Janiak we Wrocławiu (a potem w Kaliszu).

Patologie, o których mówimy, dotyczą paru procent. Ale nie chodzi o to, że to nie jest dużo (bo jest dużo), tylko o to, że spora część ludzi Kościoła uważa: „my jesteśmy skrzywdzeni, nas to w ogóle nie dotyczy”. Myślę, że jednak to nas dotyczy. Atmosfera „tłustego kocura” w pośredni sposób sprzyjała narastaniu patologii. Nie było wysiłku myślenia w przód i metod wyjścia.

W moim poczuciu ten syndrom kończy się. W czasie pandemii COVID-19 kościoły nagle opustoszały. Sporo katolików tradycyjno-kulturowo-zwyczajowych odzwyczaiło się od chodzenia do kościoła. Okazało się, że można, nawet jest wygodniej, bo to była raczej siła tradycji i nawyku niż czegoś więcej. Z kolei z perspektywy księży: ich kościoły napełniały się dziesięć razy w ciągu niedzieli, nawet jeśli ostatnio było mniej ludzi, to ciągle było dużo. Teraz księża nagle odkryli, że w kościele może zabraknąć ludzi, dlatego trzeba coś zmienić, aby znowu ich przyciągnąć i odbudowywać relacje. To jest nowa sytuacja. Jeszcze jesteśmy w jej trakcie, ale psychologicznie zmieniły się horyzonty myślenia.

Druga sprawa to protesty po decyzji Trybunału Konstytucyjnego. Spora część Kościoła – prasy katolickiej, biskupów, księży – przyjęła najprostsze wytłumaczenie rzeczywistości: jest źle, atakują nas wrogowie Kościoła. Syndrom „oblężonej twierdzy” był ważną komponentą reakcji w znacznej części Kościoła na protesty. Do tej pory wróg był gdzieś w Unii Europejskiej, w Niemczech, a w Warszawie w elitach medialnych i politycznych, w ideologii LGBT. Ten wróg był mimo wszystko daleko, abstrakcyjny, chociaż groźny, więc trzeba było zwierać szyki. Teraz nagle okazało się, że protest jest w pobliżu: to dzieci sąsiada, znajomi, ludzie pochodzący z rodzin katolickich, takich, co to do kościoła chodzą, w mojej wcale nie takiej dużej miejscowości. Syndrom „oblężonej twierdzy” gorzej w takiej sytuacji funkcjonuje, bo to nie są abstrakcyjni wrogowie, którzy z armat ostrzeliwują oblężoną twierdzę.

Trzeba odpowiedzieć na to np. rodzicom. To zmienia myślenie o „twierdzy oblężonej” i antyklerykalizmie manifestacji. Sporo księży uważało, że mniejszy czy większy sojusz tronu z ołtarzem jest moralnie słuszny, bo stajemy po stronie obrońców Kościoła, moralności, rodziny. Trzeba stanąć po tej stronie, a nie tych drugich. To jest oczywisty wybór, gdzie nie ponosi się żadnych kosztów. Tymczasem odkrywają coś, o czym wielu mówi od trzydziestu lat i o czym ja sam pisałem: każdy sojusz tronu z ołtarzem jest zawsze szkodliwy dla Kościoła. Ludzie nagle odkryli, że utożsamianie Kościoła z PiS-em owocuje jawną wrogością i masowym odchodzeniem młodych. To zmiana optyki i nowe doświadczenie dla strony, która uważała, że sojusz z władzą jest bezkosztowy.

Widzę dwa scenariusze. Pierwszy, dalej dominuje bezradność i inercja. „Twierdza oblężona” stara się dalej walczyć. W tym procesie nie zajdą u nas takie zjawiska, jak w Irlandii. Nastąpi raczej „italianizacja” Kościoła. Stanie się on jednym z wielu czynników organizujących życie społeczne. Drugi – nastąpi wymuszone, bo niesamoczynne oczyszczanie z patologii. Odbędzie się to dużo mocniej dzięki mediom, politycznym krytykom pochodzącym z zewnątrz i Watykanowi. Pojawi się większa troska duszpasterska, poszukanie nowych metod i wycofanie się z sojuszu tronu z ołtarzem. To byłaby pozytywna ewolucja Kościoła i odchodzenie tego „kocura”. To jest realistyczne i optymistycznie. Gdyby udało się wesprzeć nowe inicjatywy i stawiać na nie, skupić się na ewangelizacji i formacji. Najważniejsze jest przerzucenie odpowiedzialności za Kościół na świeckich. Nie chodzi o ruch w rodzaju „Wir sind Kirche”, tylko o głęboki i mądry sposób. Również elity świeckie w Polsce często grzeszą klerykalizmem. Według nich to księża mają robić Kościół, a oni sami pozostają w enklawach, w małych ruchach. Obecna sytuacja niejako wrzuciła ich w stronę odpowiedzialności. Dobrym przykładem jest środowisko „Więzi”, które jest mocnym zaczynem poczucia, że jesteśmy odpowiedzialni za Kościół w jego przebudowie.

Co do granic akceptacji i sprzeciwu i możliwości kontr-narracji. Pisałem o tym od dawna. Przyjmując socjologiczną definicję katolików, że to są ci, którzy chodzą raz w tygodniu do kościoła, to w latach 90. większość z nich (ponad 60%, czyli wyżej niż średnia krajowa) była aktywna społecznie i uczestniczyła w wyborach, samorządowych czy do Sejmu. Teraz ta ilość spadła radykalnie, prawie 60% nie chodzi do wyborów. Pisałem kiedyś o „bezdomności politycznej” katolików. To są sensowni ludzie, którzy nie umieją się znaleźć między młotem a kowadłem, więc trochę się wycofali. Gdyby się przyjęło takie proste rzeczy, jak encyklika Centesimus annus czy dokument Synodu o rzeczywistości politycznej, to w realnym funkcjonowaniu, w realistycznym społeczeństwie sprzeciwu demokratycznego ich obecność w życiu publicznym jest łatwa do przyjęcia.

Sygnalizuję jednak, co mnie niepokoi: oczywiście, grzechy i błędy Kościoła, ale też antykatolickie imaginarium rodem z Oświecenia, według którego Kościół jest zawsze przeciwny nauce. Kościół to inkwizycja, polowanie na czarownice itd. To sprawia, że są w przestrzeni publicznej takie głosy, jak np. prof. Jacka Leociak, z którym rozmawiałem w „Newsweeku”, a który mówił, że Kościół to jest zbrodnicza instytucja. Moim zdaniem to podpada pod mowę nienawiści. W roku 2019 rozmawialiśmy w Fundacji im. Stefana Batorego o tym, czy ważna jest nauka Jana Pawła II, czy nie. Proponowałem, abyśmy debatowali publicznie i mówili o argumentach, a nie odrzucali en bloc nauczanie Jana Pawła II. Jeden z uczestników, profesor z Uniwersytetu Warszawskiego, stwierdził, że dopóki będę reprezentantem hetero-normatywnej instytucji, jestem wykluczony z debaty publicznej. Są takie sygnały, nie większościowe, że właśnie z tą możliwością wyrażania sprzeciwu w debacie publicznej mogą być problemy w przyszłości.

 

* * *

Dodam jeszcze: współcześnie obserwujemy w Europie dwa paradygmaty: oświeceniowy i chrześcijański. Paradygmat katolicki wyczerpuje się dzisiaj w sposób dramatyczny: bo Sobór Trydencki się spetryfikował Kościół, a Vaticanum Secundum „przełamało” go teologicznie, ale nie zmieniło instytucjonalnie Kościoła jako instytucji scentralizowanej, skoncentrowanej na swoich strukturach. Sprawa Theodore’a McCarricka pokazuje, że jest to anachronizm, szkodliwy dla Kościoła. Rozsypuje się zatem paradygmat po-trydencki i trudno to opanować. Nie umiał tego Jan Paweł II ani Benedykt XVI, nie bardzo umie to Franciszek. Sypie się, trzeszczy i jest jednym z powodów kryzysu.

Ale post-oświeceniowy paradygmat trochę nadkruszył, ale nic nie zbudował i też się na naszych oczach rozsypuje: jak wiara w stały postęp, kiedy mamy zagrożenia klimatyczne i pandemię COVID-19. Pojawiły się nowe parametry, które budzą zmysł metafizyczny i pytania o przyszłość. Oświecenie nie stawiało sobie pytań o sens ofiary, cierpienia czy relacji międzyludzkich. To są pytania niepewności i niestabilności, których dotąd nie było. Ten post-oświeceniowy umiera na naszych oczach. Zadajemy nowe zupełnie pytania, co jest ciekawym momentem.

Dzisiaj nieobecna jest wreszcie pozytywna wizja przyszłości i rewolucji, który napędzałaby takie zjawiska, jak Occupy Wall Street, Anonymous, żółte kamizelki, Black Lives Matter, Ogólnopolski Strajk Kobiet. Takie zjawiska żywią się protestem, a potem wygasają, nie mają twórczego programu, chcą coś poprawić po prostu.

Tu pasuje mi świetna książka Raphaëla Glucksmanna Les Enfants du vide. De l’impasse individualiste au réveil citoyen. Dawniej partie czy kościoły wyznaczały więzi socjalne czy poczucie wspólnoty, a teraz jego pokolenie dużo mniej wierzy. Pokolenie millenialsów czuje się trzy razy bardziej samotne niż pokolenie boomersów.

Jednym słowem, dwa paradygmaty europejskie – oświeceniowy i trydencko-katolicki – już nie mają siły twórczej. W tym momencie wchodzimy w pustkę. Możliwe, że w to miejsce wejdzie kapitalizm z Chinami, Singapurem, Indiami, Indonezją, Japonią – bo natura nie znosi próżni. A może z tych dwóch starych paradygmatów uda się odbudować jakąś koalicję antropologiczną wokół pojęcia „osoby” i jej godności?

Materiał powstał na podstawie wypowiedzi w debacie forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego „Kościół, wspólnota, dialog”, zorganizowanej w dniu 4 grudnia 2020. Tekst nie jest autoryzowany.


Podobał Ci się ten tekst? Przekaż darowiznę i pomóż nam działać >>> WPŁACAM

Pomóż nam nagłaśniać tematy ważne społecznie.
Twoja darowizna wesprze powstawanie naszych tekstów.

Wspieraj