Jednocześnie proces budowy przez PiS własnych instytucji, realizujących bliską rządzącym wizję kultury narodowej, idzie opornie. Trudno wskazać choćby jedną powstałą po 2015 roku instytucję, którą obóz rządzący mógłby przedstawić – nawet przed własnym elektoratem – jako swój bezdyskusyjny sukces. Prawo i Sprawiedliwość obejmowało władzę w 2015 roku z planem rewolucji w kulturze, nigdy jednak nie potrafiło jej do końca przeprowadzić. Rewolucja PiS w kulturze przypomina rozgrzebany plac budowy, gdzie kilkakrotnie zmieniano wykonawcę budowli i nikt specjalnie nie wierzy, że budynek ostatecznie powstanie w takim kształcie, w jakim został zaplanowany – choć przy okazji jego budowy zburzono lub poważnie uszkodzono kilka innych.
Kultura jako MaBeNa
Jaki jest właściwie plan tej budowy? Czego PiS konkretnie chce od kultury i polityki kulturalnej państwa? Mówiąc w największym skrócie: dla rządzącej partii kultura, a już na pewno polityka kulturalna, ma być jednym z kluczowych podzespołów tego, co prezydencki doradca, Andrzej Zybertowicz, nazwał MaBeNą – Maszyną Bezpieczeństwa Narracyjnego. Jak tłumaczył Zybertowicz w wywiadzie dla Tok FM, MaBeNa to „zsynchronizowanie zasobów, które polskie państwo posiada, w celu monitorowania tego, w jaki sposób przekształca się obraz Polski na świecie”. Maszyna – traktowana oczywiście metaforycznie – ma przedstawiać pozytywny wizerunek polskich przemian pod władzą PiS oraz chronić wizerunek kraju i jego historii przed działaniami o charakterze dezinformacyjnym i dyfamacyjnym.
Pojęcie MaBeNy stało się znane szerszej opinii publicznej na przełomie 2017 i 2018 roku. Zanim pisowski intelektualista wymyślił tę sugestywną nazwę, rządząca partia już postrzegała politykę kulturalną jako narzędzie, mające zabezpieczyć „bezpieczeństwo narracyjne” władzy zarówno w wymiarze zewnętrznym, jak i wewnętrznym.
W wymiarze zewnętrznym miało to oznaczać przede wszystkim zaangażowanie kultury do obrony takiej wizji polskiej historii XX wieku, zgodnie z którą Polacy są z jednej strony najbardziej heroicznym narodem, szczególnie zasłużonym w walce zarówno z nazistowskim, jak i komunistycznym totalitaryzmem; z drugiej zaś – kluczową, jeśli nie najważniejszą ofiarą dwudziestowiecznej historii. Ofiarą, co ważne, bez winy – w narracji rządzącej prawicy nie ma np. miejsca na poważną dyskusję o polskich zbrodniach dokonanych na Żydach w czasie wojny i zaraz po niej. Polityka kulturalna ma w założeniach rządzącej partii projektować na zewnątrz siłę, chwałę i cierpienie Polski oraz uładzony, pozbawiony sprzeczności czy choćby ambiwalencji obraz polskiej historii.
Wątek ten pojawia się już w oficjalnym programie PiS z 2014 roku – przygotowanym na podwójne wybory w 2015. Rządząca wtedy Platforma Obywatelska atakowana jest tam za „postkolonialną postawę” oraz „wyraźną preferencję dla twórczości godzącej w polskie wartości”: „Prowadzona jest […] polityka zmierzająca do relatywizacji winy Niemców za największe zbrodnie II wojny światowej i obciążanie nimi Polaków. Najbardziej bulwersujące jest wsparcie z państwowej kasy filmu Pokłosie […]. Przypadek ten jest ewenementem w skali światowej”.
W 2013 roku Prawo i Sprawiedliwość i jego zaplecze irytowała Ida Pawła Pawlikowskiego, jeden z największych międzynarodowych sukcesów polskiej kinematografii w ostatniej dekadzie. Premier Beata Szydło z wyraźną niechęcią skomentowała Oscara dla filmu stwierdzeniem, że przecież wcale nie promuje on Polski, przedstawiając Polaków i polską historię w złym świetle.
Z Pokłosiem (2012) łączy Idę to, że opowiada o Polakach, którzy w trakcie wojny mordowali swoich żydowskich sąsiadów oraz uwłaszczali się na pożydowskim mieniu. Gdy film został pokazany w TVP kierowanej już przez Jacka Kurskiego w 2016 roku, emisję poprzedziła dyskusja dwóch prawicowych ekspertów, atakujących dzieło za rzekome zafałszowania historii oraz zarzucających Pawlikowskiemu, że chce robić narodowe katharsis „wbrew narodowi”. Przed samą emisją pokazano napisy, stylizowane na czołówkę filmu, wprowadzające „historyczny kontekst”, tak jak rozumie go polityka historyczna rządzącego od 2015 roku obozu. Napisy przypominały więc między innymi o niemieckiej okupacji oraz ratowaniu Żydów przez Polaków.
W miejsce takich filmów jak Ida czy Pokłosie elity bliskie PiS pragnęły widzieć superprodukcje w hollywoodzkim stylu, które „promowałaby Polskę”, prezentując chwalebne elementy naszej historii: biografię Witolda Pileckiego, losy polskich Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, polskich lotników walczących o Anglię w 1940, Jana III Sobieskiego ratującego Europę pod Wiedniem – pojawiało się wiele podobnych propozycji.
Kultura nieliberalna…
Kultura jako MaBeNa ma mieć nie tylko wymiar zewnętrzny, ale także wewnętrzny. W tym samym programie PiS z 2014 roku czytamy: „Z pieniędzy podatników są finansowane różnego rodzaju pseudoartystyczne ekscesy, często obsceniczne albo też mające charakter profanacji. Przedsięwzięcia te w przeważającej większości przypadków nie mogą być traktowane jako sztuka, natomiast godzą w różnego rodzaju obyczajowe tabu, a także sferę traktowaną przez religię jako święta”.
W koncepcji rządzącej partii polityka kulturalna państwa ma tymczasem bronić polskie „bezpieczeństwo kulturowe” przed tego typu treściami. Jej zadaniem ma być wspieranie treści umacniających Polaków w tym, co rządząca prawica postrzega jako jedyny prawomocny wzorzec polskości: związany z tradycjonalistycznym katolicyzmem, konserwatyzmem obyczajowym, przywiązaniem do heroicznej, postromantycznej patriotycznej narracji, w ramach której – znów – polską historię można przedstawić jako „historię bez sprzeczności”: moralnych, ideologicznych czy klasowych.
Ten model polskości ma być broniony z jednej strony przed różnymi podważającymi go rewizjonistycznymi praktykami kulturowymi – np. nowymi „ludowymi historiami Polski”, które w bliskich rządowi mediach wywołały gwałtowną, polemiczną reakcję – oraz liberalnymi obyczajowo i kulturowo prądami płynącymi z Zachodu wraz z tamtejszą popkulturą.
Wspierana przez państwo kultura miałaby bowiem mieć w koncepcji rządzących funkcję „katechoniczną”. Katechon to w konserwatywnej filozofii polityki Carla Schmitta doczesna władza, powstrzymująca, odsuwająca w czasie nadejście momentu apokaliptycznego i powrót Antychrysta. Podobnie obecna władza – a przynajmniej jej bardziej zideologizowana część – postrzega siebie samą jako siłę „katechoniczną”, której dziejowym zadaniem jest przynajmniej maksymalne opóźnianie nastania w Polsce liberalnej rewolucji obyczajowej na wzór zachodni.
Żadna inna partia rządząca w Polsce po roku 1989 nie miała tak jasno sformułowanych oczekiwań wobec treści wspieranych przez państwo produkcji kulturowych, jak ma Prawo i Sprawiedliwość. W programie chyba żadnej partii w demokratycznym świecie nie znajdziemy polemiki z historycznym filmem fabularnym. Żadna inna partia tak otwarcie nie uzależniała też wsparcia państwa od tego, czy kultura przekazuje faworyzowane przez władze treści. A przynajmniej od tego, czy nie porusza tych, które są szczególnie drażliwe dla elektoratu rządzącej partii – stąd ciągłe cenzorskie interwencje przedstawicieli obecnej władzy różnych szczebli, łącznie z premierem Piotrem Glińskim. Wicepremier ds. kultury zaczął przecież urzędowanie od próby zatrzymania premiery spektaklu Śmierć i dziewczyna we wrocławskim Teatrze Polskim.
Wizja relacji państwa i producentów kultury, jaką przyjmuje PiS, jest głęboko anty-liberalna. Odrzuca liberalną koncepcję kultury jako obszaru ekspresji pluralistycznego społeczeństwa: ścierających się w nim wartości, postaw życiowych, filozofii, interpretacji historii i współczesności. Jeśli rządząca partia widzi jakąkolwiek przestrzeń dla takiej kultury, to poza obszarem wspieranym finansowo przez państwo. Kultura finansowana z publicznych środków ma co do zasady umacniać narodową wspólnotę, integrując ją wokół określonych wartości i symboli.
…i jej granice
Jednocześnie ten anty-liberalny projekt polityki kulturalnej PiS napotkał co najmniej trzy granice. Pierwszą okazał się zdecentralizowany charakter polskiej kultury, a konkretnie to, jak wiele instytucji podlega samorządom: miejskim i wojewódzkim. Taka sytuacja znacznie zawęża możliwości rządowej interwencji w kulturowe treści. Najlepszym przykładem jest spór o Klątwę z Teatru Powszechnego, spektakl z 2017 roku, najsilniej w ostatnich sześciu latach mobilizujący sprzeciw środowisk narodowo-tradycjonalistycznych. Został on wystawiony w podlegającym Warszawie Teatrze Powszechnym, premier Gliński mimo nacisków ze strony własnego zaplecza nie mógł nic zrobić, by powstrzymać kolejne odsłony spektaklu. Chcąc ukarać jego twórcę – Olivera Frjlića – odebrał ministerialną dotację na rok 2017 Festiwalowi Teatralnemu „Malta”, gdzie Frjić Klątwy co prawda nie pokazywał, ale był kuratorem imprezy. Odebraną kwotę uzbierano w internetowej zbiórce, a resort kultury przegrał z „Maltą” w sądzie – musiał zwrócić odebraną kwotę dotacji plus odsetki.
Drugą barierą jest to, że PiS przejął władzę w momencie, gdy zaczynały krzepnąć budowane już w III RP instytucje wspierające kulturę, cieszące się sporym środowiskowym prestiżem i autonomią, przywiązane do idei pluralizmu. Chociaż ich kierowników usuwano, często sprzecznie z prawem – Pawła Potoroczyna z Instytutu Adama Mickiewicza czy Magdalenę Srokę z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – to sama wymiana kierownictwa często nie wystarczała, by od razu przestawić instytucje na nowe tory. W przypadku PISF nie naruszono kluczowego mechanizmu tej instytucji: przyznawania wsparcia dla filmów przez przedstawicieli samego środowiska filmowego. Chociaż do listu ekspertów zostały dopisane związane z prawicą osoby, a część z nich stanęło na czele uważanych za „pisowskie” komisji eksperckich, to zapleczu rządzącej partii nie udało się jak dotąd przejąć całego procesu dzielenia dotacji.
Wynika to z ostatniej bariery: słabości elit kulturotwórczych, które realnie mogłyby realizować wizję PiS w kulturze. Prawicowe media w ostatnich latach rządów PO pełne były tekstów o tym, jak III RP systemowo spychać miała na margines konserwatywnych twórców kultury, zarówno przez rozdział środków, jak i „,mechanizmy dystrybucji prestiżu”. Po sześciu latach rządów prawicy widać, że „mechanizm dystrybucji prestiżu” w kulturze nie jest wcale czymś, czym łatwo sterować można przy pomocy władzy państwowej. Samo namaszczenie państwa nie uczyni z drugorzędnego autora opiniotwórczego, powszechnie szanowanego i czytanego pisarza, nie zbuduje ważnej galerii sztuki współczesnej, nie zmieni słabego filmu w globalny hit. Twórcy i menadżerowie kultury, z którymi PiS miał budować swoją rewolucję, okazali się zarówno nieliczni, jak i w swojej masie merytorycznie słabi – wsparcie państwa jest w stanie zrekompensować tę słabość w bardzo ograniczonym zakresie.
Co dalej?
Nic nie wskazuje na to, aby do końca tej kadencji PiS był w stanie pokonać te trzy bariery. Chociaż w odniesieniu do konkretnych instytucji kultury sytuacja może się pogorszyć, wznoszony przez PiS gmach nowej, narodowo-tradycjonalistycznej kultury wydaje się skazany na to, by podzielić los nowego bloku węglowego w elektrowni w Ostrołęce. Co czeka nas w przyszłości? Co stanie się z kulturą i polityką kulturalną po PiS?
Czy czeka nas restauracja systemu sprzed 2015 roku: z zespołem względnie autonomicznych instytucji, opartym w dużej mierze na grantach systemem wsparcia inicjatyw kulturalnych, liberalną wizją kultury jako pola ekspresji społecznych napięć, polemik, sporów? Tamten system także miał szereg wad. Kultura ciągle musiała w nim walczyć o środki i uwagę władz, często traktujących ją w sposób lekceważący. System ten być może zbyt silnie myślał o kulturze w kategoriach „budowania marki” – Polski, miasta itd. – zbyt mało w kategoriach potrzeb lokalnych wspólnot. Nie był w stanie zapewnić godziwego wynagrodzenia pracownikom wielu instytucji kultury. Często nie zauważał mniejszych, mniej spektakularnych inicjatyw. Sam ulegał miejscami szantażom zawodowych konserwatywnych grup nacisku: przed sprawą Frljića z 2017 roku, trzy lata wcześniej „Malta” sama odwołała spektakl Golgota Picnic, a stało się to pod naciskami Kościoła.
System sprzed 2015 roku wymagał więc pewnej „wolnościowej”, a zarazem „pro-społecznej” korekty. Czy liberalne centrum, dziś znów wydające się skupiać wokół Donalda Tuska, okaże się do niej zdolne? Czy będzie ją w stanie wymusić lewica? Obie formacje na razie nie mają jasnej odpowiedzi na pytanie: „Jaka polityka kulturalna po PiS?”.
Na politycznym stole leży też jeszcze jedna opcja. Rządy PiS stanowiły w polskiej polityce mały „zwrot etatystyczny”. Jednocześnie sposób traktowania przez rządzącą partię wielu podległych państwu instytucji – od TVP, przez niemedialne spółki skarbu państwa, po instytucje kultury – dostarcza amunicji wszystkim tym, którzy przekonani są, że państwowe równa się partyjne, nieudolne, marnotrawne, mniej lub bardziej korupcyjne. Efektem dwóch kadencji PiS może być swoisty „libertariański backlash” w myśleniu o państwie. Jeśli do niego dojdzie, kultura z istotnym prawdopodobieństwem może paść jego ofiarą. Społeczeństwo zmęczone upolitycznieniem kultury, wojną o kulturalne instytucje, o to, co państwo finansuje, a czego nie powinno, może uznać, że najlepiej „zostawić te kwestie obywatelom” i maksymalnie zmniejszyć obecność państwa i państwowego wsparcia w kulturze. Byłby to wielki krok wstecz, grożący systemowi wsparcia, jaki udało się zbudować po 1989 roku nawet bardziej niż to, co dziś robi z nim PiS. Pole kultury, broniąc swojej autonomii przed skrzeczącą, choć ciągle lokalnie groźną, MaBeNą autorstwa PiS, powinno pamiętać także o tym zagrożeniu.
Tekst powstał w oparciu o głos w debacie Do czego politykom potrzebna jest kultura?, zorganizowanej przez forumIdei Fundacji Batorego.
Jakub Majmurek – filmoznawca, publicysta i eseista związany ze środowiskiem „Krytyki Politycznej”. Autor tekstów dotyczących głównie kultury, literatury i sztuk wizualnych