• Anna R. Burzyńska
28.12.2021

Konserwatyści i buntownicy – jak poszerzać pola polityki kulturalnej

Da się jednak owocnie połączyć oczekiwania kulturalnych konserwatystów i buntowników, wspieranie twórczości tradycyjnej, afirmującej obecny stan rzeczy, i aktywności artystycznej w każdym tego słowa znaczeniu alternatywnej. Zamiast tego rządzący Polską kierują się dziś strategią „gotowania żaby”, zgodnie z którą niechętnie toleruje się coraz biedniejsze i mniej liczne „kontrolowane enklawy sprzeciwu”. 

Koncert zespołu Siekiera na Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie (4 sierpnia 1984).
fot. Mirosław Makowski

Politycy i władcy zawsze, od początków istnienia cywilizacji, wykorzystywali sztukę jako narzędzie, choć oczywiście ich strategie się zmieniały. Przez całe wieki artyści mieli za zadanie wspierać określony porządek, to znaczy tworzyć dzieła kształtujące i umacniające mit cesarza, króla czy prezydenta. Ten rodzaj symbiozy opłacał się obu stronom, które zyskiwały symboliczną nieśmiertelność; artyści dodatkowo mieli dzięki niej zapewnione utrzymanie, a władcy mogli pochwalić się dobrym gustem i hojnością. Wraz z rozwojem massmediów tę funkcję stopniowo przejmowali dziennikarze, mający znacznie większe możliwości wpływania na opinię publiczną.

Nie znaczy to jednak, że zanikła funkcja barda śpiewającego na sławę przywódcy: co jakiś czas wybucha kontrowersja związana z tym, że jakiś polityk (lub przedsiębiorca) pragnie wykorzystać utwór znanego zespołu do celów autopromocji, jednak nie uzyskuje na to zgody. Nie wszystko da się kupić, nawet gdy jest się jednym z najbogatszych ludzi na ziemi – o czym przekonał się niedawno Donald Trump, chcący odtwarzać podczas swojej kampanii prezydenckiej piosenkę You Can’t Always Get What You Want zespołu The Rolling Stones oraz Mark Zuckerberg, który zaproponował muzykom Pink Floyd ogromne pieniądze za wykorzystanie utworu Another Brick In The Wall (Part 2) w reklamie Instagrama.

W XX wieku wraz z rozwojem demokracji zmieniła się relacja między politykami a artystami – pojawiła się idea sztuki jako niezbędnego głosu w polifonicznym chórze różnych perspektyw i opinii. Kiedy w Wielkiej Brytanii podczas ery premier Margaret Thatcher instytucje kultury walczyły o przeżycie, środowiska intelektualistów przekonywały brytyjskich polityków i ekonomistów, że w systemie demokratycznym konieczna jest przestrzeń dla buntu czy niezgody, a w interesie władzy jest stworzenie takich stref. Stref, które mogłyby być swoistym piorunochronem, „uziemiającym” społeczne niezadowolenie (przede wszystkim młodych ludzi – najbardziej zbuntowanych, a zarazem najintensywniej korzystających z kultury). Taką strategię wprowadzano w życie zresztą także w krajach tak zwanej demokracji ludowej czy wręcz otwarcie komunistycznych. Przyjeżdżający do PRL-u zagraniczni dziennikarze czy krytycy mogli podziwiać wyspy wolności, takie jak Teatr Laboratorium Jerzego Grotowskiego czy Cricot 2 Tadeusza Kantora, odwiedzać kabarety, muzea sztuki współczesnej, słuchać rockowych zespołów. Sama miałam okazję kilkanaście lat temu doświadczyć czegoś podobnego podczas pobytu w Hawanie, gdzie z dumą pokazywano mi, jak funkcjonuje na przykład wspieranie tańca współczesnego (wprawdzie wyrosłego z „kapitalistycznej” estetyki, ale politycznie bezpiecznego).

Mam poczucie, że w tej chwili w Polsce strategia wykorzystywania sztuki przez polityków jest zbliżona raczej do modelu dziewiętnastowiecznego. Sztuka ma wyrażać pożądany przez rządzącą partię wizerunek państwa i władzy, buntowników toleruje się niechętnie. Z drugiej strony jednak strategia „kontrolowanych enklaw sprzeciwu” również jest obecna, politycy stopniowo zdają sobie sprawę, że może być opłacalna. Jestem redaktorką „Didaskaliów. Gazety Teatralnej”, pisma wydawanego w dużej mierze dzięki ministerialnemu wsparciu. Historia naszych dotacji dobrze oddaje dynamikę zmian w sposobie działania ministra Piotra Glińskiego. W 2017 roku sprawę postawiono ostro: w konkursie „Czasopisma” dofinansowanie uzyskało jedynie siedemnaście czasopism, z czego siedem określić należy jako prawicowe lub skrajnie prawicowe, raczej dotyczące kwestii religii katolickiej niż kultury i sztuki (po protestach środowiska i publikacjach prasowych dofinansowanie udało nam się uzyskać dzięki odwołaniu). Obecnie dotacje dostają niemal wszyscy znaczący wnioskodawcy (poza tymi najbardziej radykalnymi), jednak są to bardzo małe sumy, niewielki procent wnioskowanych kwot. W naszym przypadku oznacza to oszczędzanie na honorariach (lub też ich brak), co pozwala zachować ciągłość istnienia.

Widać więc zmianę strategii w kierunku powolnego „gotowania żaby”, a nie zabijania jej. Trudno powiedzieć, co będzie dalej: na pewno zmieniło się myślenie o dyrekcjach teatrów, myślę, że nie powtórzy się już ani tragiczny w skutkach eksperyment wrocławski (dyrekcja Cezarego Morawskiego), ani żenujący eksperyment krakowski (dyrekcja Marka Mikosa). Trudno jednak powiedzieć, czy z powodów zbyt krótkiej „ławki” kadrowej, czy ze względu na to, że część społeczeństwa chodząca do teatru nie jest „targetem” dla partii rządzącej.

Mówi się, że pod względem strategii zarządzania jesteśmy kilka lat za Węgrami: na przykład pomysł obniżenia lub anulowania kredytu mieszkaniowego dla rodzin z kilkorgiem dzieci to jest pomysł węgierski sprzed kilku lat, obecnie próbuje się wprowadzić „węgierskie” reguły gry na uczelniach. Wydaje mi się, że znaleźliśmy się na rozdrożu: nasi politycy testują, które strategie najlepiej sprawdzą się w Polsce.

Da się jednak owocnie połączyć oczekiwania kulturalnych konserwatystów i buntowników, wspieranie twórczości tradycyjnej, afirmującej obecny stan rzeczy, i aktywności artystycznej w każdym tego słowa znaczeniu alternatywnej. W niedużej odległości od Polski znaleźć można przykłady ciekawego i owocnego poszerzania pola kultury. Tej strategii nie trzeba się bać: pozwala ona uniknąć populistycznych oskarżeń o to, że daje się pieniądze na sztukę awangardową kosztem domów opieki czy szpitali.

Myślę o tym, co dzieje się dzisiaj w Lipsku. Lipsk wiele (w sensie administracyjnym, ekonomicznym i demograficznym) stracił po upadku Muru, czego skutki można było obserwować w ostatnich latach chociażby w postaci prób likwidacji wielu wydziałów tamtejszego uniwersytetu. Pod rządami nowej pani burmistrz (a zarazem radnej do spraw kultury), Skadi Jennicke, nastąpiła ogromna zmiana. Z jednej strony wzmacnia się konserwatywną – w najlepszym tego słowa znaczeniu – tożsamość Lipska jako miasta książek i muzyki poważnej. Na Targi Książki zaprasza się cały kulturalny świat, księgarnie i antykwariaty w centrum miasta mają preferencyjne warunki funkcjonowania (nie jest tak, jak w Krakowie, gdzie upadło wiele księgarni, które zostały wyparte przez sieciówki). Wspiera się muzykę klasyczną – nie chodzi tylko o wielkie koncerty z udziałem gwiazd, ale także o codzienną możliwość darmowego słuchania występów studentów słynnego lipskiego konserwatorium.

Z drugiej strony dyskutuje się o nocnej kulturze miasta. W ostatnich kilku latach, gdy Berlin stał się zbyt drogi i zbyt zgentryfikowany, Lipsk zaczął na nowo przyciągać studentów i artystów. Miasto szybko i gwałtownie się odmładza, staje się coraz bardziej modne i sexy. W efekcie poważni ludzie w dziale kultury miasta zastanawiają się, jak wspierać na przykład lokalną kulturę didżejską.

Wszystko się w jakiś niesamowity sposób równoważy: z jednej strony wspieranie muzyki klasycznej, księgarni, antykwariatów, drukarni, niszowych wydawnictw, z drugiej zaś – zwrócenie uwagi na to, że zmieniła się struktura demograficzna miasta, pojawiło się mnóstwo młodych ludzi, którzy oczekują nieco innej rozrywki. Władze Lipska śledzą zmieniające się potrzeby swoich mieszkańców i szybko na nie reagują.

Poszerzanie pola kultury nie musi się odbywać kosztem najbardziej wyrafinowanej sztuki ani być cyniczną próbą przypodobania się określonej grupie mieszkańców, tylko może wynikać z pogłębionej refleksji nad tym, kto tak naprawdę tworzy miasto. To bardzo mądry pomysł na rządzenie kulturą, który jak na razie wspaniale się sprawdza.


Tekst powstał w oparciu o głos w debacie Do czego politykom potrzebna jest kultura?, zorganizowanej przez forumIdei Fundacji Batorego

Anna R. Burzyńska – adiunkt w Katedrze Teatru i Dramatu Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zajmuje się również krytyką teatralną i muzyczną. Współredaguje pismo „Didaskalia. Gazeta Teatralna”.

Pomóż nam nagłaśniać tematy ważne społecznie.
Twoja darowizna wesprze powstawanie naszych tekstów.

Wspieraj