„Czy zdajecie sobie sprawę, że my, w Polsce, osiągnęliśmy – jako europejska demokratyczna partia – najlepszy wynik z takich partii w Europie?”, pytał po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów do PE premier i jednocześnie szef Koalicji Obywatelskiej, Donald Tusk. Oczywiście, banałem jest stwierdzenie, że każdy wynik wyborów europarlamentarnych warto czytać w zestawieniu z innymi krajami Unii. W tym wypadku jednak sprawa wydaje się istotna – i w tym ma w pewnym sensie rację Tusk – jeśli chodzi o przetrwanie wartości demokratycznych w Parlamencie w ogóle.
Sukces duopolu
Spójrzmy najpierw na same wyniki w Polsce. Frekwencja – w tym roku było to 40,65%, czyli nieco ponad 5% mniej przy okazji ostatnich wyborów (2019). Jednocześnie, o czym nie można zapominać, jest to drugi wynik, jeśli chodzi o frekwencję w krótkiej historii polskich wyborów do Parlamentu Europejskiego w ogóle – najbliższy wynik to 24,53% z 2009 roku. Wygrała, z wynikiem 37,06%, Koalicja Obywatelska; zaraz za nią, z wynikiem 36,16%, plasuje się PiS. W większości okręgów (8 z 13) wygrało właśnie ugrupowanie Donalda Tuska. Co do zasady, regionalne rozmieszczenie preferencji wyborczych nie odbiegało tak znacznie od tego, co widać było już przy okazji wyborów do sejmików wojewódzkich. Można więc mówić o województwach bardziej skierowanych w stronę PiS i o takich, gdzie mieszkańcy postawili raczej na PO (stosunek 40 i więcej procent do dwudziestu kilku pojawia się kilkakrotnie). Według danych Państwowej Komisji Wyborczej, Koalicja Obywatelska wygrała zwłaszcza w miastach (43,37% do 25,69% na wsiach); Prawo i Sprawiedliwość wygrało za to częściej właśnie w komisjach znajdujących się na terenach wiejskich (46,36% wyborców) niż w miastach (30,67%).
W porównaniu z wyborami samorządowymi z kwietnia 2024 widać nie tylko wyraźne podniesienie się ostatecznych wyników obydwu partii, ale także spadek poparcia dla Trzeciej Drogi (z 14,25% w wyborach samorządowych do 6,91% w europarlamentarnych). To jednocześnie, według IPSOS, partia, która najwięcej straciła na rzecz KO względem wyborów parlamentarnych z zeszłego roku. Mowa tutaj aż o 33,5% (ciekawy jest również przepływ 8,1% do… Konfederacji). Lewica, która nie zmieniła znacznie wyniku względem tego z samorządowych, na rzecz KO straciła aż 28,9% (ponownie – 3,2% głosów przeszło na Konfederację).
Możemy więc mówić o sukcesie duopolu – czy, mówiąc innymi słowami – polaryzacji. Jednocześnie „dwie Polski” wydają się reprezentowane jedynie przez dwa ugrupowania, nawet nie – jakkolwiek to rozumieć – pluralistyczne bloki. Chodzi nie tylko o podział opisywany chociażby przez Pawła Śpiewaka – czyli między Polską „otwartą” i „zamkniętą” (nawiązujący do formuły „społeczeństwa otwartego” Karla Poppera). Wydaje się, że chodzi o chęć podtrzymania dwóch wizji Polski, odmiennych od siebie (często głównie w dyskursie bądź na papierze) w kwestii stosunku do migracji, polityk socjalnych, praw kobiet czy wizji integracji z Unią Europejską. W obydwu przypadkach chodzi jednak o pozostanie przy wizji takiego państwa, jakie mieliśmy dotychczas – zwłaszcza na poziomie street level bureaucracy („biurokracji pierwszego kontaktu”).
Konfederacja i upadek koalicjantów
Jeżeli przyjmiemy taką perspektywę, nie dziwi stopniowy przepływ elektoratu Trzeciej Drogi czy Lewicy do Koalicji Obywatelskiej. To ugrupowania idące ramię w ramię z KO w polityce europejskiej, „uśmiechnięte” – czyli, w mniejszym czy większym stopniu, liberalne obyczajowo. Koalicja Obywatelska rewolucji jakiejkolwiek, mówiąc eufemistycznie, nie proponuje. A jeśli już proponuje, to przez „trudności w koalicji” nie może tego zrealizować.
W tym sensie wygranym tej sytuacji – to znaczy duopolu sił broniących „starego porządku” – staje się Konfederacja. To skrajnie prawicowe, eurosceptyczne ugrupowanie zdobyło aż 12,08%. Jest to najwyższy wynik tej formacji w jej historii – wyższy o 4,85% niż w wyborach samorządowych i o 4,92% niż w parlamentarnych. Jednocześnie, jedynie 6,54% wyborców Prawa i Sprawiedliwości przeniosło swój głos na Konfederację. Co istotne, w przedziale wiekowym 18–29 aż 30,1% głosowało na to ugrupowanie (liczba ta maleje w kolejnych grupach wiekowych). Widać to również w podziale według płci: na Konfederację głosowało 16,5% mężczyzn uprawnionych do głosowania oraz 8,1% kobiet (co bardzo istotne – w tym wypadku o 0,3% więcej niż na Lewicę). Jak podaje „Gazeta Wyborcza”, partia Krzysztofa Bosaka i Sławomira Mentzena „wskoczyła na podium” również, jeśli chodzi o wyborców z wyższym wykształceniem (12,5%) oraz właścicieli firm czy osób na stanowiskach kierowniczych.
Konfederacja zbiera jednak głosy z różnych grup społecznych. W każdej z grup (wykształcenie: podstawowe/zasadnicze zawodowe/średnie i pomaturalne/licencjat i wyższe) zbiera około 10% poparcia. W tym sensie nie jest partią w mniejszym (KO) czy większym (PiS) stopniu przemawiającą do ludzi z niższym wykształceniem. Nie oznacza to, oczywiście, że to partia o poparciu „ponadklasowym” (wykształcenie nie jest przecież jedyną zmienną, która świadczy o czyimś statusie społeczno-ekonomicznym).
W Europie, w gonitwie za swoim
Tak dobry wynik Konfederacji nie jest przy tym zjawiskiem typowo polskim. Jak słusznie pisał blisko rok temu w „Gazecie Wyborczej” Mateusz Mazzini: „Konfederatom, tak samo jak wszystkim podobnym partiom w Europie, rosną słupki, bo zwiększa się liczba wyborców rozczarowanych i poszkodowanych przez globalizację. (…) Polska wreszcie jest tego zglobalizowanego świata integralną częścią”[1]. Widać to było przy okazji tych wyborów europarlamentarnych. Skrajna prawica zaliczyła świetne wyniki m.in. w Austrii, Niemczech czy Francji (nie mówiąc już o krajach, gdzie wchodzi w skład rządu, takich jak Włochy, Węgry czy Słowacja).
Warto się wsłuchać w ten głos. Nie można jednocześnie sprowadzać fenomenu partii skrajnie prawicowych do jednego wymiaru. Nie warto również sprowadzać problemu do „buntu mas” (co dla wielu oznacza próbę dojścia do głosu klasy ludowej), bo skrajna prawica ma poparcie zdecydowanie przekrojowe. Jest to jedyna propozycja zmiany, jaką widzą ludzie. Oczywiście, utopijnej – ale na targowaniu się utopiami często opiera się dyskurs demokracji liberalnej (kiedyś, o czym pisał Zygmunt Bauman, świetna była w tym zresztą lewica czy też strona progresywna w ogóle). Zastąpienie obecnego państwa innym to utopia, która przyciąga wyborców. Widać to chociażby w zestawieniu z danymi ostatniej edycji Europejskiego Sondażu Społecznego (2020–2021). Na pytanie: „na ile, pana/pani zdaniem, system polityczny w Polsce umożliwia ludziom takim jak pan/pani wpływ na politykę?” – 33,68% respondentów odpowiedziało: „w ogóle nie umożliwia”, zaś aż 46,17%: „umożliwia w bardzo małym stopniu”. Jednocześnie, jeśli porównamy dane z CBOS, widać, że nie doszło do drastycznej zmiany ocen w postrzeganiu rządu przed i po 15 października: największą niechęć do rządu Mateusza Morawieckiego można było widać w lipcu zeszłego roku (56% badanych oceniających go „źle”), zaś do rządu Donalda Tuska – w kwietniu tego roku (45%).
Odrzucanie państwa nie jest przy tym, co jeszcze raz podkreślę, fenomenem polskim. Posługując się przykładem anegdotycznym: w wypadku dwóch przyszłych reprezentantów w PE mieliśmy do czynienia z podkreślaniem w kampaniach, że… wybór umożliwi im immunitet, a więc i wybawi od problemów z prawem. Może być to jeszcze zrozumiałe w wypadku włoskiej aktywistki antyfaszystowskiej, Ilarii Salis, którą immunitet powinien uchronić przed represjami ze strony węgierskiego państwa. W Hiszpanii widać to jednak drastyczniej, bo na przykładzie Luisa „Alvise” Péreza, skrajnie prawicowego polityka, który podczas kampanii mówił wprost, że wybór na europosła uratuje go od problemów z prawem. W tym celu stworzył on własne ugrupowanie, które wprowadzi do Parlamentu Europejskiego aż 3 osoby.
Mamy więc do czynienia z gniewem wymierzonym w państwo. W najbliższej przyszłości ten gniew będzie eksplodować coraz częściej. Aby umiejętnie prowadzić jakkolwiek progresywną politykę, konieczne byłoby jego głębsze zrozumienie. Na podstawie obecnych danych i analiz można mówić o trzech formach tego gniewu: pokoleniowym, genderowym i klasowym (przy czym pierwsze dwa wybrzmiały przy okazji zeszłorocznych wyborów, trzeci – jak się zdaje – dopiero się przebudza).
Na tę chwilę – i to nie tylko „ na polskim podwórku” – można powiedzieć, że były to również wybory przeciwko obecnemu stanowi państwa. Tutaj można dopatrywać się też powodu tak niskiej frekwencji wśród progresywnego elektoratu, któremu tę zmianę może i kiedyś obiecywano, ale nie wprowadza się jej w życie. Głosuje więc elektorat nie tyle „konserwatywny”, co „przyzwyczajony”.
Krzysztof Katkowski (ur. 2001) – socjolog, dziennikarz, poeta. Absolwent Universitat Pompeu Fabra w Barcelonie i Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z OKO.press, „Kulturą Liberalną”, „Dziennikiem Gazeta Prawna” i „Semanario Brecha”. Jego teksty publikowały m.in. „la diaria”, „Gazeta Wyborcza”, „The Guardian” „Jacobin”, , „Kapitál”, „Polityka”, „El Salto” czy CTXT.es.
[1] M. Mazzini, Konfederacja to nie polska specjalność. Widmo populizmu krąży po Europie, „Gazeta Wyborcza”. 24 lipca 2023, https://wyborcza.pl/7,75968,30005463,miedzynarodowka-populistow-krazy-po-europie.html, dostęp 27 czerwca 2024.