Kluczowym postulatem jest odbudowa sfery publicznej jako sfery dobra wspólnego, przy jednoczesnej koordynacji działań podejmowanych w kraju z tymi proponowanymi i realizowanymi w ramach Unii Europejskiej. Sfera publiczna to publiczna służba zdrowia, edukacja, wymiar sprawiedliwości i aparat państwa, ale także komunikacja czy polityka energetyczna. Te wszystkie sfery są ważne w wymiarze jednostkowym – poprzez nie każdy obywatel spotyka się z państwem: kiedy posyła dziecko do szkoły, kiedy choruje czy kiedy znajdzie się w sądzie. Istnienie zdrowej i sprawnej sfery publicznej poszerza bazę demokratyczną. Moim zdaniem głęboki podział w polskim społeczeństwie jest związany w ogromnej mierze z regresem tej sfery. Dokonał się on nie tylko w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości, ale trwa właściwie od początku transformacji. W ciągu tych trzydziestu lat zapleczem ideologicznym wszystkich rządów, tak SLD jak AWS czy PO, był neoliberalizm jako doktryna gospodarczo-społeczna, postulująca „tanie państwo”, prywatyzację usług publicznych, obniżanie podatków rozumianych jako „daniny”, wreszcie chcący kierować minimum redystrybucji do pojedynczych osób lub rodzin, w formie „zasiłków”, a nie w formie tworzenia dóbr wspólnych. Konkretny rodzaj bezpośredniego kontaktu obywatela z państwem czy z różnego rodzaju służbami, które to państwo reprezentują, stawał się trudny i w znacznym stopniu uwarunkowany kapitałem, jaki się posiadało, zaczynając od miejsca zamieszkania czy stanu majątkowego.
Dla jasności – neoliberalizm jako doktrynę gospodarczo-społeczną hegemoniczną w końcówce XX stulecia i skodyfikowaną w tak zwanym Konsensusie Waszyngtońskim odróżniam od liberalizmu politycznego, ukształtowanego w Europie w XIX wieku i będącego fundamentem demokracji parlamentarnej.
Jeśli sfera publiczna dobrze funkcjonuje, to tworzy spójność społeczną, a dopiero ona jest warunkiem istnienia wspólnej woli politycznej. Jednocześnie, żeby to było możliwe, konieczna jest zmiana postrzegania tej sfery. Właśnie ideologiczne klisze – takie jak utożsamienie podatków z „daninami” (a nie inwestycjami w ludzi, będących dobrem najwyższym, również z perspektywy ekonomicznej), sfery publicznej z „usługami”, które można sprywatyzować (a nie unikalnym dobrem, przestrzenią w której realizuje się postulat wspólnoty, spójności i równych praw), czy redystrybucji z „zasiłkami dla przegranych” rozdawanymi indywidualnie – powodują, że hegemoniczna większość nie widzi wartości w spójności społecznej; w ogóle nie postrzega innych jako partnerów w budowie sprawiedliwego społeczeństwa. Żeby to zmienić potrzebna będzie konsekwentna i mocna pedagogika społeczna, zmieniająca zespół wyobrażeń, rządzących wyobraźnią społeczną, czyli naszym imaginarium.
Jeżeli zaś spójność społeczna jest rozerwana, to wola polityczna także. Z tym mamy do czynienia w Polsce, to znaczy z głębokim konfliktem politycznym, opartym w dużej mierze na różnicach dostępności do dóbr publicznych, zamienionych w „usługi”. Przy czym Polska nie jest tu wyjątkiem – kryzys w tej sferze dotyczy większości społeczeństw globalnej Północy, w szczególności europejskich. Dlatego potrzebna jest koordynacja działań, mających na celu rewaloryzację tej sfery w całym obszarze Unii.
Wydaje mi się też, że kolejność podchodzenia do spraw w tym obszarze jest zagadką, którą dopiero trzeba będzie rozwiązać.
Dla ogromnej części społeczeństwa służba zdrowia jest aktualnie kluczowa i ludzkim obowiązkiem jest zajęcie się tą sferą. Jeśli ktoś dwa lata czeka na przeszczep stawu biodrowego i dlatego nie może wyjść z domu, to znalazł się w sytuacji pozbawienia godności. Jest coś niegodnego w tym, że się nie zajmujemy takimi sprawami. Może po prostu nie umiemy się zająć. Wszyscy by chcieli, a nie wiedzą jak. Sądzę, że wiąże się to z kwestią skali działań – żadne Państwo narodowe nie jest dziś w stanie pokryć kosztów powszechnego dostępu do nowoczesnych technologii medycznych. Również – a myślę, że przede wszystkim – dlatego, że ceny tych technologii dyktują międzynarodowe korporacje, których skala działania dalece przekracza miarę kraju takiego jak Polska. Tylko podmioty polityczne o skali kontynentalnej – takie jak USA, Chiny czy federacyjna Unia Europejska są w stanie wpływać na ceny i dystrybucję nowoczesnych dóbr leczniczych.
Z drugiej strony palącym, w sensie dosłownym, problemem jest kwestia katastrofy klimatycznej. Bez zmian w polityce energetycznej nie tylko Polska, ale cały glob ziemski będzie miał ogromne kłopoty. Tutaj znowu fundamentalna jest kwestia polityczna: potrzebni są mężowie stanu, a nie tylko politycy, którzy odpowiadają na bieżące zapotrzebowanie społeczne. Chodzi więc o mężów stanu w takim sensie, w jakim był nim Winston Churchill, kiedy obiecywał Anglikom pot, krew i łzy, albo Lech Wałęsa, kiedy wbrew nastrojom ogromnej części społeczeństwa zatrzymał w marcu 1981 roku strajk powszechny, który – z ogromnym prawdopodobieństwem – sprowokowałby rosyjską interwencję.
Trudne i idące wbrew społecznym oczekiwaniom jest to, że zmiana polityki energetycznej oznacza zmianę modelu konsumpcji, polegającą na przyjęciu ogromnych ograniczeń. Mniej lotów na wakacje po drugiej stronie globu, mniej importowanych z nie wiadomo skąd owoców, mniej plastiku itd… Przekonanie większości „konsumentów” do tego, że jest to konieczne, będzie bardzo trudne. Potrzebujemy ludzi, którzy potrafią o tym mówić w sposób przekonujący dla społeczeństwa. Tu również kluczowa jest „pedagogika społeczna”.
Jak więc widać, palący i być może najważniejszy, staje się też problem edukacji. Jestem przekonany, że w Polsce konieczna jest rewolucja edukacyjna. Świadomie używam słowa „rewolucja”, ponieważ polski model edukacyjny – ukształtowany w Galicji w połowie XIX wieku, kiedy uzyskała ona autonomię szkolną – jest „przenoszony” z jednego polskiego państwa do następnego prawie bez zmian. A jest kompletnie nieadekwatny do aktualnego świata. Takie rewolucje edukacyjne się udawały: przeprowadził ją Jules Ferry we Francji końca XIX wieku czy socjaldemokracja w Szwecji połowy XX wieku. Skądinąd „rewolucja” edukacyjna w Polsce winna wpisać się w głębokie zmiany w tej sferze w całej Europie, z jednej strony uwzględniające nowe wyzwania cywilizacyjne, z drugiej – pokazujące „kontynentalny” punkt widzenia jako możliwą i pożądaną syntezę poszczególnych opowieści narodowych.
Jeśli chodzi o narrację historyczną, która umieszcza nas w dziejach, to dotyka ona fundamentalnej kwestii tożsamości. Prawo i Sprawiedliwość sięgnęło do opowieści narodowej i konserwatywnej, która ma w Polsce swoją historię. Ta narracja ma charakter monopolistyczny, nie interesuję się niczym poza „naszością”, dominuje w niej opowieść martyrologiczna, o zamienianych w zwycięstwa klęskach narodu polskiego w walce z różnymi wrogami zewnętrznymi. Taka opowieść łatwo zostaje zamieniona w tożsamość zagrożoną, walczącą przeciwko mniej lub bardziej wyimaginowanym wrogom. Sądzę, że fundamentalne, a zarazem trudne zadanie polega na ujęciu historii ostatnich 150 lat jako opowieści emancypacyjnej o dojrzewaniu do wolności i równości. Wydaje mi się, że początek tej historii jest zakorzeniony w połowie XIX wieku, w momencie kiedy większość polskiego społeczeństwa, której potomkowie dominują w dzisiejszym społeczeństwie, zyskała wolność i stała się podmiotem. Mówię o uwłaszczeniu chłopów, które w Galicji czy w zaborze rosyjskim odbyło się mniej więcej w połowie XIX wieku. Od tego czasu dokonuje się w Polsce – krok za krokiem, poprzez klęski i momenty mroku – stały ruch emancypacyjny. To doprowadziło polskie społeczeństwo do dzisiejszej sytuacji, która wbrew pozorom, szczególnie w porównaniu do tej połowy XIX wieku, nie jest zła. To wielki sukces polskiego społeczeństwa, jeżeli porównamy naszą sytuację np. do historii Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych, którzy mniej więcej w tym samym momencie uzyskali wolność, a – poza wąską klasą średnią – nie wyrwali się z zaklętego kręgu wykluczenia, degradacji i przemocy.
Potrzebujemy opowieści emancypacyjnej jako opowieści o dojrzewaniu do wolności i równości. Ważne, aby przyjrzeć się uczciwie XX wiekowi, który jest kluczowy dla współczesnej tożsamości polskiej. Dotyczy to tak pierwszej jego połowy, jak okresu PRL i wreszcie ostatnich 30 lat. W obszar tej epopei emancypacyjnej będzie musiało wejść to, co się dzieje „tu i teraz”: swoista rewindykacja podmiotowości przez słabsze części polskiego społeczeństwa po 30 latach transformacji, autorytarne ciągoty, wykorzystane przez aktualnie sprawujących władzę i polityczna walka z tym „miękkim autorytaryzmem” przede wszystkim wielkomiejskiej klasy średniej, budująca nowe poczucie odpowiedzialności obywatelskiej. To będzie bardzo ważny rozdział historii polskiego społeczeństwa. Przy czym wchodzą tu bardzo różne zjawiska, na przykład o budzenie się pracobiorców do rewindykowania swoich praw ekonomicznych po okresie dominacji rynkowego czy neoliberalnego podejścia do spraw gospodarczych, ale też budzenie się społeczeństwa obywatelskiego i dążenie do demokratyzacji samych organizacji i instytucji, stanowiących „kościec” demokracji. Myślę tutaj również o partiach politycznych, tak bardzo niedemokratycznych wewnętrznie. W Polsce opowieść o tym, że trzeba poszerzać sferę partycypacji obywateli, wyprzedza praktykę polityczną.
Te różne elementy składają na długą historię i zebrane razem tworzą naprawdę fascynującą opowieść. To mogłaby być narracja, alternatywna wobec tej martyrologicznej, opowieść o dorastaniu do wolności, równości i solidarności.