Wybory, które nas czekają na przełomie czerwca i lipca są skutkiem bezprecedensowego oświadczenia dwóch posłów – depeszy PAP, która stała się źródłem prawa. Już tylko to jest wstydliwe dla państwa, nawet w momencie epidemicznego zagrożenia. Dopiero po tej depeszy ukazało się bezprecedensowe stanowisko Rady Ministrów (wydane na dwa dni przed wyborami planowanymi na 10. maja). Rząd stwierdza w nim, że „w zakresie zadań i kompetencji posiadanych przez administrację rządową nie jest możliwe przeprowadzenie wyborów”, a jednocześnie próbuje uzasadnić działania ministra Sasina i Poczty Polskiej zmierzające do przygotowania „wyborów kopertowych”, a podjęte bez odpowiedniej podstawy prawnej. Później PKW podjęła (jednogłośnie, a więc z poparciem członków desygnowanych przez opozycję) bezprecedensową uchwałę, później długo niepublikowaną, w której uznała, że powinniśmy postępować tak jakby do wyborów nie zgłosili się w ogóle kandydaci – choć przecież wszyscy wiemy, że się zgłosili i że było ich dziesięcioro. Prawnicza ekwilibrystyka w najczystszej postaci.
Wyborcy, którzy mogliby pomyśleć, że „nowe” wybory są w istocie powtórzeniem tych „starych”, dostali silny znak, że tak nie jest – największa partia opozycyjna zdecydowała się postawić na innego kandydata, zebrać dla niego od nowa podpisy i rozpocząć nową kampanię. Owszem, wewnętrzne życie partii politycznych nie jest regulowane Konstytucją, ale zmiana M. Kidawy-Błońskiej na R. Trzaskowskiego też była bezprecedensowa i nie można jej uznać za przykład proceduralnej przejrzystości. Przypomnijmy, że Kidawę na kandydatkę PO desygnowała kilkusetosobowa Konwencja Krajowa po partyjnych prawyborach, a w praktyce o jej rezygnacji i poparciu Trzaskowskiego zadecydowało wąskie grono Zarządu Krajowego.
Cały proces wyborczy stał się bezprecedensowy, mętny i trudny do zrozumienia, wypadł z kolein jasno wyznaczonych przez Konstytucję i Kodeks Wyborczy (ten ostatni został w dużej mierze zastąpiony przyjętą w pośpiechu spec-ustawą).
Istniały – niektórzy powiedzą, że nadal istnieją – możliwości wyjścia z tego proceduralnego kryzysu w zgodzie z zasadami ustawy zasadniczej (poprzez ogłoszenie stanu klęski żywiołowej, zrzeczenie się urzędu przez urzędującego Prezydenta lub dotrwanie do końca jego kadencji). Trzeba jednak przyznać, że ani obóz rządowy ani opozycja już tych wariantów nie rozpatrują na poważnie – pozostaną raczej ciekawymi kazusami dla studentów prawa konstytucyjnego w przyszłości. Realpolitik wygląda tak, że wszyscy zostaliśmy zaproszeni do tego, żeby uczestniczyć w ułomnej procedurze wyboru Prezydenta. Kampania ruszyła na nowo.
Uważasz, że tematy, o których piszemy, są ważne? Wesprzyj naszą działalność >>> WSPIERAM
Spodziewajmy się protestów
Dlaczego ta procedura jest ułomna? Wybory zgodne z Konstytucją powinny (były) się odbyć między 100. a 75. dniem przed upływem kadencji. Nie odłożyło ich wprowadzenie żadnego stanu nadzwyczajnego, choć powinno było to zrobić. Cały proces wyborczy formalnie rozpoczął się od nowa, ale kandydatom z niedoszłych wyborów z 10. maja dano szansę „przeniesienia” do kolejnej procedury – bez konieczności zbierania podpisów w krótkim czasie i z podwyższonym arbitralnie limitem kosztów kampanii. Kandydaci, którzy nie uzbierali za pierwszym razem 100 tysięcy podpisów teraz musieliby zaczynać od nowa. Sama kampania również uległa raptownemu przerwaniu między 10. maja a ponowną rejestracją komitetów wyborczych – w tym czasie nieproporcjonalnie intensywniej mogli się promować kandydaci sprawujący eksponowane urzędy, a przede wszystkim – urzędujący prezydent. Inny zarzut dotyczy głosowania korespondencyjnego – pakiety wyborcze dostarczane do skrzynek pocztowych lub drzwi wyborców nie będą kwitowane osobiście przez odbiorców, oświadczenia o samodzielnym głosowaniu nie będą imienne, co ułatwia skorzystanie z kilku pakietów przez jednego wyborcę. Nie łudzę się jednak: przy uchwalonych regulacjach, które czynią głosowanie osobiste standardem, przy marnej kampanii informacyjnej wyjaśniającej zasady głosowania korespodencyjnego i przy długotrwałych przyzwyczajeniach polskiego elektoratu, podstawową formą pozostanie głosowanie osobiste w lokalach wyborczych, bardziej ryzykowne z punktu widzenia epidemicznego.
Niezależnie od wyniku głosowań (używam liczby mnogiej, bo wiele wskazuje, że będą potrzebne dwie tury), można się spodziewać wielu protestów wyborczych z argumentacją ciężkiej wagi kwestionującą prawomocność wyboru głowy państwa. O ostatecznym rezultacie wyborów zadecyduje najpewniej rozpatrująca te protesty Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, obsadzona w procedurze, wobec której istnieją poważne zastrzeżenia. Wokół zamrożenia prac wspomnianej izby trwa znany spór – po jednej jego stronie jest postanowienie TSUE i uchwała połączonych izb SN, a po drugiej stronie – wyrok TK. A zatem oprotestowanie wyborów będzie uprawomacniać kontestowany sąd.
Gdzie nie spojrzeć, tam czai się jakaś pułapka cieniem kładąca się na wiarygodności wyborów. Owszem, defektów jest wyraźnie mniej niż w procedurze „wyborów kopertowych” organizowanych przez ministra Sasina, ale nadal są.
Pragmatyzm nakazuje głosować
Badania opinii publicznej pokazują, że Polacy chcą jednak głosować, zwłaszcza że tzw. „odmrożenie gospodarki” zwiększyło powszechne przekonanie, że wracamy do przedpandemicznej normalności. Bez większych ograniczeń możemy robić zakupy, podróżować po kraju, chodzić do kościołów, szkoły i przedszkola są na wpół otwarte – czemu mielibyśmy nie głosować? A poza tym skoro kandydaci reprezentujący największe stronnictwa nie bojkotują wyborów, to czemu my mielibyśmy to robić? Rządzący są przekonani, że proceduralnie z wyborami wszystko jest w porządku. Polityczny dyskomfort dzisiejszej opozycji polega na tym, że tych wyborów nie można zbojkotować pomimo ich konstytucyjnych defektów. Zostaliśmy zaproszeni do tego, żeby uczestniczyć w ułomnej procedurze – ale innej nie będzie w najbliższym czasie.
Pragmatyzm nakazuje obywatelom głosować, tym bardziej zaangażowanym – obserwować dokładnie proces wyborczy, a konkurentom urzędującego prezydenta – mobilizować swoich wyborców. Jednak trzeba założyć, że mandat prezydencki z tych wyborów będzie kontestowany i trudno będzie na nim ufundować silną prezydenturę. Czerwcowo-lipcowe wybory (wraz z całą historią tego jak do nich doszło) pozostawią rysę, nie pierwszą w ostatnich latach, na Konstytucji. Przesunęły bowiem granicę tego, co jest do pomyślenia w naszym ustroju.
Kandydaci dostrzegający defekty wyborów, w których sami uczestniczą, powinni się do tej erozji norm odnieść, przedstawić plan rozliczenia odpowiedzialnych za zaistniałą sytuację. W mniej doraźnej perspektywie musi dojść do odbudowy konstytucyjnego ładu, który uniemożliwiałby podobne kryzysy. Być może nawet kandydaci zauważający problem powinni zadeklarować, że ustąpią z urzędu przed końcem kadencji – po zakończeniu kryzysu epidemicznego lub w krótkim czasie po następnych wyborach parlamentarnych – gdy będziemy mieli pewność, że mandat prezydenta można odnowić w pełnowartościowej procedurze.
Nie uznam tych wyborów za „święto demokracji”, będą dla mnie raczej okazją do smutnej refleksji o tym, jak obniżyliśmy sobie standardy jako wspólnota polityczna. Stało się to w obliczu zagrożenia, ale koronawirus nie jest tu jedynym winnym. Wezmę przykład z Jarosława Gowina – będę głosował, ale nie będę się cieszył.