• Leszek Jażdżewski
15.07.2022

Zielony Liberalizm

Zacznę od osobistego wyznania. Wbrew temu, co może się wydawać, nie jestem żadnym ekspertem od liberalizmu, tym bardziej zielonego – bytu, którego istnienie nie jest nawet jednoznacznie udowodnione. Liberalizm to po prostu zestaw ideowy najbliższy mojemu światopoglądowi, w mojej ocenie najlepiej rozkładający akcenty w życiu społecznym i politycznym. Zamiast kłócić się o liberalizm – czy coś jest, czy nie jest liberalne – używam go jako soczewki, przez którą postrzegam i interpretuję rzeczywistość. To o tyle przyjemne, że liberalizm, jak w kalejdoskopie, ma wiele barw i konfiguracji kształtów.


Jestem również podejrzliwy wobec przymiotnikowo-rzeczownikowych zbitek. Myślę, że nie jest to zaskakujące w przypadku kogoś, kto urodził się w demokracji ludowej. Ale to samo odnosi się do liberalnej demokracji, konserwatywnego liberalizmu czy progresywnego rocka. Przymiotnik osłabia rzeczownik, czasem zupełnie wypaczając znaczenie oryginału – by wspomnieć choćby ideę „suwerennej” demokracji, panującej jakoby w Rosji. Kimkolwiek jest rosyjski suweren, z całą pewnością nie jest to obywatel.

Te wszystkie zastrzeżenia nie powstrzymały mnie przed przyjęciem zaproszenia Fundacji im. Stefana Batorego. I nie zadecydowały wyłącznie względy towarzyskie.

Liberalizm w znaczeniu, jakie to słowo wciąż przyjmuje w Polsce, będąc de facto synonimem nieograniczonej wiary w zbawczą rolę wolnego rynku, skończył się nieodwołalnie. Nie znaczy to, że nie ma takich, którzy – w dobrej wierze – uważają się za liberałów, ponieważ ich idolami są, skądinąd wybitni, politycy, tacy jak Margaret Thatcher czy Ronald Reagan. Ale co najmniej od kryzysu ekonomicznego 2007/2008 dominacja bezalternatywnej doktryny ekonomicznej, która miała zastępować debatę polityczną i społeczną, skończyła się, nawet jeśli na horyzoncie nie widać nowej teorii, która miałaby podobną moc rażenia.

Liberalizm przez dekady służył jako listek figowy dla ideologii uzasadniającej władzę silnych nad słabymi, uzasadnienia indywidualnego i klasowego egoizmu. I jest to bagaż, który musi obecnie zrzucić, jeśli chce pełnić wiarygodnej ideologii, która ma coś do powiedzenia na temat przyszłości, a nie służyć wyłącznie jako próba obrony, coraz trudniejszego do bronienia, status quo.

Jak pisał Włodzimierz Majakowski: „mówimy – partia, a w domyśle – Lenin”. Tak też i ja, mówiąc „zielony liberalizm”, myślę „liberalizm zrównoważony”, chociaż oczywiście wolałbym, aby rzeczownik znaczeniowo wchłonął przymiotnik i żeby liberalizm to właśnie znaczył. Jednak nawet z pozycji liberalizmu ograniczonego do stricte ekonomicznego wymiaru traktowanie środowiska naturalnego w sposób, w jaki czynili to ludzie od tysięcy lat, woła o pomstę do nieba. Prywatyzacja zysków i uwspólnienie kosztów nie dają się uzasadnić na gruncie teorii liberalnej, gdzie odpowiedzialność jednostki za swoje czyny jest jednym z głównych aksjomatów.

Tym, co odróżnia liberalizm od innych ideologii, jest – przynajmniej w wersji wartej tego miana – nieustanna tendencja reformatorska. Lewica lubi radykalne hasła i rewolucje. Liberalizm szuka może nieefektownych, ale posuwających do przodu rozwiązań, które choć trochę ulepszą obecną sytuację. Liberalizm nieuchronnie rozczarowuje – zarówno radykałów marzących o natychmiastowej zmianie, jak i konserwatystów, drżących, że znany im świat odchodzi do przeszłości. Liberalizm rozczarowuje nader często samych liberałów, bo kiedy inni mają do dyspozycji całe zestawy wielkich słów, ten oferuje im ideologię pisaną małą literą.

Żyjemy w świecie ubocznych konsekwencji cudzych decyzji. Globalne ocieplenie jest ceną, jaką płacimy za bezprecedensowy rozwój – rozwój dalece nierównomierny, w którym kraje rozwinięte zaciągnęły dług wobec reszty świata. Jeśli traktować planetę jako centralny zasób, nawet jeśli pozbawiony jednego właściciela, wówczas ci, którzy zużyli jej zasoby do własnego bogactwa, powinni być prawnie zobowiązani do zwrotu – z odsetkami – zużytego kapitału. W istocie do tego sprowadzają się dziś dyskusje o odpowiedzialności krajów rozwiniętych i o konieczności ich współpłacenia za wyrzeczenia, jakich muszą teraz podjąć się kraje, które dopiero starają się zbliżyć do światowej czołówki, ale pozbawione są możliwości, jakie dawał ekstensywny model kapitalizmu sprzężony z kolonializmem sto lat temu.

Walka z globalnym ociepleniem to skomplikowany proces polityczny, oprócz kilkudziesięciu państw (których emisje realnie się liczą) uwzględniający także tysiące innych udziałowców. Liberalizm zapewnia ramy procesu, w którym można zrównoważyć sprzeczne interesy, szukać metody zapewniającej porozumienie i uznanie różnych, często sprzecznych interesów i wartości. Z liberalizmem nikt do końca nie wygrywa, ale też częściowa przegrana staje się możliwa do zaakceptowania.

To wszystko brzmi bardzo ładnie. W praktyce to nie liberałowie rozdają dziś karty. Liberalizm stał się „chłopcem do bicia”, a stało się tak częściowo z jego własnej winy, a częściowo za sprawą jego sukcesów. W świecie liberalnym dużo ciekawiej jest być radykałem. Podtrzymanie istniejących ram nie znajduje się w kręgu zainteresowań populistycznej prawicy ani nowej tożsamościowej lewicy. One istnieją i istnieć będą – takie przynajmniej mają przekonanie. Kruchość liberalnych instytucji pokazał atak na Kapitol w Waszyngtonie. Dziś niemal nikt nie widzi potrzeby, aby bronić liberalizmu – dla jednych jest zbyt dominujący, dla innych passé i nieciekawy. Liberałowie zamiast zmianą świata zajęci są dziś bardziej uzasadnianiem własnej egzystencji.

Być może głęboki kryzys liberalnych instytucji sprawi, że liberałowie znów poczują się potrzebni.

Szczerze mówiąc, liberalizm nigdy specjalnie nie kojarzył mi się z naturą, bardziej z miastem i burżuazyjnym salonem. Prędzej konserwatyzm, szczególnie w angielskim wydaniu, wrogi industrializacji i tęskniący za „starą wesołą Anglią”. Sentymentalizm może być jednak zdradliwy, czego uczą ścieżki, jakimi podążył nurt narodowego odrodzenia, zapoczątkowany niemieckim romantyzmem.

Nie wiem też, czy jest sens przepisywać historię liberalizmu tak, aby udowodnić, że zawsze stał po stronie natury.

Gdybym doszedł do bogactwa, wycinając drzewa na wspólnym podwórku, a zostawiając w zamian rosnącą hałdę śmieci, wówczas w najlepszym wypadku musiałbym liczyć się z grzywną, jeśli nie z odsiadką, nie mówiąc już o otwartej wrogości sąsiadów. Z jakichś względów uznajemy, że jeśli tak postępują państwa, to jest w porządku. A sąsiadom domagającym się opłacenia firmy wywożącej śmieci dorzucam coś do benzyny, ale poza tym nie poczuwam się do żadnej współodpowiedzialności za zaistniałą sytuację.

Tekst postał przy okazji spotkania Klubu eko-Rzeczypospolitej, cyklu rozmów organizowanych przez Fundacje im. Stefana Batorego.

Leszek Jażdżewski – Inicjator i redaktor naczelny „Liberté!”, współtwórca Igrzysk Wolności.

Pomóż nam nagłaśniać tematy ważne społecznie.
Twoja darowizna wesprze powstawanie naszych tekstów.

Wspieraj