• Bohdan Skrzypczak
29.12.2025

Dlaczego dziś znów potrzebujemy miejsc wspólnych

Jeszcze nigdy w historii lokalnej polityki publicznej nie inwestowano tak intensywnie w infrastrukturę społeczną. Powstają nowe centra usług społecznych, domy kultury po modernizacjach, biblioteki zmieniają się w multimedialne huby, a miasta wypełniają się programami integracyjnymi, partycypacyjnymi i animacyjnymi. Paradoks polega na tym, że równolegle coraz częściej mówimy o kryzysie relacji, samotności, zaniku więzi sąsiedzkich i erozji lokalnej wspólnotowości.

To napięcie nie jest przypadkowe. Pokazuje bowiem, że sama dostępność instytucji, usług i programów nie tworzy jeszcze przestrzeni wspólnej. Można mieszkać w mieście pełnym ofert, a jednocześnie żyć „obok siebie”, nie „razem”. W tym sensie pytanie o miejsca wspólne nie jest pytaniem o architekturę czy funkcję, lecz o jakość relacji społecznych, jakie w tych przestrzeniach mogą (lub nie mogą) się wydarzyć.

Teza tego tekstu jest prosta, choć jej konsekwencje są daleko idące: miejsca wspólne nie są dodatkiem do lokalnych polityk i instytucji, lecz ich relacyjnym sensem. Bez nich integracja społeczna pozostaje hasłem, a wspólnota – projektem bez ciała.

Idea miejsc wspólnych: między przestrzenią a relacją

Miejsca wspólne najczęściej opisuje się językiem przestrzeni: lokal, plac, dom, punkt na mapie. Tymczasem ich istota leży gdzie indziej. Miejsce wspólne nie zaczyna się od ścian, lecz od relacji, które mogą się w nim zawiązać. Architektura może sprzyjać lub przeszkadzać, ale nie jest warunkiem wystarczającym.

W klasycznym ujęciu Raya Oldenburga tak zwane third places to przestrzenie między domem a pracą – neutralne, dostępne, z niskim progiem wejścia, sprzyjające nieformalnym kontaktom. Jürgen Habermas widział w podobnych przestrzeniach zalążek sfery publicznej, gdzie obywatele uczą się bycia razem poza logiką rynku i państwa. Z kolei współczesne teorie praktyk społecznych podkreślają, że wspólnota rodzi się poprzez współobecność, powtarzalność i wspólne doświadczanie codzienności, a nie poprzez jednorazowe wydarzenia. W tym sensie miejsce wspólne jest raczej procesem niż obiektem. To przestrzeń, w której można być – bez konieczności bycia klientem, beneficjentem, uczestnikiem projektu czy „grupą docelową”. Jego kluczowymi cechami są dobrowolność, otwartość, nieinstrumentalność oraz możliwość bycia razem bez jasno określonego celu. Brzmi banalnie, ale we współczesnych systemach instytucjonalnych to właśnie ten brak celu bywa najtrudniejszy do zaakceptowania.

Czym miejsca wspólne różnią się od innych przestrzeni?

Na pierwszy rzut oka miejsca wspólne przypominają wiele znanych nam form: instytucje kultury, kluby osiedlowe, biblioteki, centra aktywności lokalnej, a czasem nawet kawiarnie czy galerie handlowe. Różnica nie polega jednak na nazwie ani na zakresie działań, lecz na logice funkcjonowania. Instytucje publiczne działają zazwyczaj dla mieszkańców. Nawet jeśli są otwarte i przyjazne, to relacja ma charakter asymetryczny: ktoś projektuje ofertę, ktoś ją odbiera. Usługi społeczne z kolei koncentrują się na problemie – pomagają, wspierają, interweniują, ale rzadko tworzą przestrzeń równorzędnego bycia razem. Przestrzenie komercyjne sprzyjają spotkaniom, tylko jeśli funkcjonują tam zdolności konsumpcyjne; wspólnota trwa tak długo, jak długo trwa transakcja.

Miejsce wspólne funkcjonuje inaczej. Nie rozwiązuje problemu, nie realizuje wskaźnika, nie sprzedaje doświadczenia. Umożliwia spotkanie, które nie musi się „opłacać” ani nikomu się tłumaczyć. To przestrzeń, gdzie ludzie nie są przypisani do ról – klienta, petenta, uczestnika – lecz mogą występować jako sąsiedzi, mieszkańcy, osoby w relacji. Ta różnica jest subtelna, ale fundamentalna. To ona decyduje o tym, czy dana przestrzeń rzeczywiście integruje, czy jedynie gromadzi ludzi w jednym miejscu.

Jak funkcjonują miejsca wspólne w praktyce?

W codziennym działaniu miejsca wspólne rzadko przypominają spektakularne projekty. Ich siła leży raczej w powtarzalności niż w wyjątkowości, w rytmie dnia niż w kalendarzu wydarzeń. Kluczową rolę odgrywają tu gospodarze – osoby, które dbają o atmosferę, uważność i ciągłość relacji, a nie tylko o realizację programu. Charakterystyczne jest także to, że w miejscach wspólnych dużo się „nie dzieje”. Ludzie przychodzą, rozmawiają, siedzą, czasem milczą. Z perspektywy logiki projektowej może to wyglądać jak marnowanie potencjału, z perspektywy relacyjnej – jest to warunek budowania zaufania i poczucia bezpieczeństwa. Właśnie w tych drobnych, nieformalnych interakcjach rodzi się kapitał społeczny, który później umożliwia współdziałanie także w bardziej złożonych sprawach.

Jednocześnie miejsca wspólne funkcjonują w ciągłym napięciu: między otwartością a odpowiedzialnością, spontanicznością a potrzebą ram, wolnością a troską o innych. To nie są przestrzenie „same w sobie dobre”. Wymagają uważnej pracy, kompetencji relacyjnych i zgody na nieprzewidywalność. Ich sukces nie polega na braku konfliktów, lecz na tym, że konflikty mogą się w nich bezpiecznie ujawniać i być przepracowywane.

Polska praktyka miejsc wspólnych: między innowacją a prowizorium

W Polsce miejsca wspólne czasami powstają jako efekt spójnej strategii publicznej, szczególnie w dużych miastach, jak Gdańsk, Poznań, Wrocław czy Gdynia. Jednak częściej są rezultatem lokalnych eksperymentów, zaangażowania pojedynczych zespołów lub sprzyjających okoliczności projektowych. W ostatnich latach z radością obserwuję wyraźne powstawanie coraz liczniejszych form hybrydowych: Centrów/Miejsc Aktywności Lokalnej, społecznych domów kultury, bibliotek pełniących funkcję „trzeciego miejsca”, klubów sąsiedzkich osadzonych przy ośrodkach pomocy społecznej (OPS) czy centrach usług społecznych.

Ich wspólną cechą jest to, że działają na styku sektorów: kultury, pomocy społecznej, animacji lokalnej i działań obywatelskich. Z jednej strony stanowi to ogromny potencjał – potwierdzany zarówno w badaniach nad kapitałem społecznym (Robert D. Putnam, Eric Klinenberg, Nan Lin, Alejandro Portes), jak i w praktykach community work (Margaret, Ledwith, Alice Williams, Alice Gilchrist). Z drugiej strony takie usytuowanie na pograniczu prowadzi do strukturalnej kruchości tych miejsc wspólnych: niejasnego umocowania, projektowego finansowania i ciągłej konieczności „uzasadniania swojego istnienia”.

Niestety, w polskich realiach miejsca wspólne często muszą udowadniać swoją użyteczność językiem wskaźników, liczby uczestników i „rezultatów”, które słabo oddają ich rzeczywisty sens. Tymczasem – jak podkreślają animatorzy – ich największą wartością jest właśnie to, co trudno mierzalne: relacje, zaufanie, poczucie przynależności i gotowość do współdziałania. To napięcie między logiką systemu a logiką relacyjną pozostaje jednym z głównych wyzwań.

Najczęstsze pułapki: gdy wspólnota staje się projektem

Pierwszą i najbardziej powszechną pułapką jest sprowadzanie wszystkich działań do organizowania wydarzeń („eventów”) eventyzacja. Miejsca wspólne zaczynają funkcjonować jak fabryki wydarzeń: bogata oferta, pełen kalendarz, wysoka frekwencja. Problem polega na tym, że – jak pokazują zarówno badania nad uczestnictwem w kulturze, jak i refleksje Richarda Sennetta – intensywność zdarzeń nie przekłada się automatycznie na trwałość relacji.

Drugą pułapką jest instrumentalizacja relacji. Wspólnota bywa traktowana jako narzędzie do osiągania innych celów: aktywizacji, integracji, inkluzji, profilaktyki. Wprawdzie cele te są ważne, jednak podporządkowanie im miejsca wspólnego prowadzi do sytuacji, kiedy staje się środkiem, a nie wartością samą w sobie. W efekcie uczestnicy znów są wtłaczani w role: beneficjentów, użytkowników, „grup docelowych”.

Trzecia pułapka ma charakter instytucjonalny: nadregulacja i lęk przed spontanicznością. Procedury, regulaminy i obawy o odpowiedzialność prawno-organizacyjną często zabijają to, co w miejscach wspólnych najcenniejsze – nieformalność, oddolność i poczucie współwłasności. Paradoksalnie, im bardziej instytucja próbuje „zarządzać wspólnotą”, tym mniej wspólnoty zostaje.

Warunki skuteczności: co sprawia, że miejsce staje się naprawdę wspólne

Miejsca wspólne zaczynają żyć nie wtedy, gdy są idealnie zaplanowane, lecz wtedy, gdy przestajemy od nich czegoś wymagać. Kiedy nie pytamy od razu: po co, dla kogo i z jakim efektem. Relacje nie lubią być środkiem do celu. Wolą być celem samym w sobie – kruchym, powolnym, czasem niewygodnym. Gdy próbujemy je wykorzystać, cichną. Gdy pozwalamy im się wydarzać, zostają.

Drugi warunek ma imię: czas. Wspólnota nie rodzi się w kalendarzu ani w projekcie z datą końcową. Potrzebuje powrotów i przerw, tych samych twarzy widzianych po tygodniu, po miesiącu, czasem po dłuższym milczeniu. Miejsce, które co chwilę znika lub zmienia sens, trudno uznać za swoje. A bez poczucia „tu mogę wrócić” nie ma zaufania – jest tylko chwilowa obecność.

Jest jeszcze trzeci, najcichszy warunek: ludzie, którzy to miejsce trzymają. Nie zarządzają nim, nie animują na siłę. Raczej czuwają. Wiedzą, kiedy pozwolić rozmowie się rozwinąć, a kiedy ją ochronić. Potrafią przyjąć napięcie, nie gasząc go regulaminem, i różnicę, nie sprowadzając jej do problemu. Są jak dobrzy gospodarze – obecni, ale nie nachalni.

Takie miejsca rzadko robią wrażenie. Czasem wyglądają na puste, czasem na zbyt zwyczajne. A jednak ludzie do nich wracają. Bo czują, że mogą tam być tacy, jacy są. Bez roli, bez uzasadnienia, bez potrzeby bycia użytecznym. I to właśnie w tej zwyczajności zaczyna się coś, co naprawdę można nazwać wspólnotą.

Wspólnota nie rodzi się z programów

Miejsca wspólne nie są cudownym lekarstwem na wszystkie bolączki życia lokalnego. Nie zastąpią ani usług społecznych, ani instytucji kultury, ani sprawnych polityk publicznych. Problem polega jednak na czymś innym: bez nich wszystkie te systemy działają w relacyjnej próżni. Oferują wsparcie, aktywizują, edukują – ale niekoniecznie tworzą więź.

Przez lata nauczyliśmy się projektować instytucje coraz sprawniej, a jednocześnie coraz rzadziej projektujemy warunki współobecności. Chętnie inwestujemy w infrastrukturę (świetnym przykładem są świetlice wiejskie), trudniej w relacje; łatwiej mierzymy efekty, niż podtrzymujemy zaufanie. Tymczasem badania nad kapitałem społecznym, wspólnotami praktyki czy sferą publiczną są w tej kwestii zaskakująco zgodne: bez codziennych, nieinstrumentalnych spotkań nie ma ani wspólnoty, ani trwałej integracji społecznej.

Miejsca wspólne są więc czymś więcej niż sympatycznym dodatkiem do lokalnej oferty. Stanowią warunek możliwości dla wszystkiego, co później nazywamy partycypacją, solidarnością czy odpornością wspólnotową. Jeśli ich zabraknie, usługi pozostaną usługami, a instytucje – dobrze zarządzanymi, lecz społecznie pustymi budynkami.

Można oczywiście nadal pytać, czy „stać nas” na miejsca wspólne. Bardziej zasadne wydaje się jednak inne pytanie: czy stać nas na społeczeństwo, które nie ma gdzie być razem, inaczej niż w roli klienta, petenta albo użytkownika? Bo wspólnota nie rodzi się z programów. Rodzi się z obecności. A obecność, wbrew pozorom, też wymaga infrastruktury – tyle że relacyjnej.


Bohdan Skrzypczak – pedagog społeczny zajmujący się lokalnością, kieruje Instytutem Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji UW, prezes Stowarzyszenia Centrum Wspierania Aktywności Lokalnej CAL. 

Zobacz także

Pomóż nam nagłaśniać tematy ważne społecznie.
Twoja darowizna wesprze powstawanie naszych tekstów.

Wspieraj